Wreszcie! Na taką książkę czekałam.
Książkę, która w praktyczny sposób przybliży czytelnikom tajniki tego, co nazywa się francuskim stylem albo francuskim szykiem, będzie w 100 proc. aktualna oraz ilustrowana konkretnymi, nieogranymi jeszcze przykładami. Książkę, która zrekompensuje mi rozczarowanie książką Ines de Fressange, jeśli chodzi o proporcje zawartej w niej treści – kupując “Paryski szyk” można było się spodziewać informacji o nim na wszystkich stronach, których jest ponad 200; zaś porady zajmują tylko pierwszych kilkanaście, reszta to reklama konkretnych sklepów i miejsc w Paryżu. Książkę, która będzie bardziej adekwatna w odniesieniu do współczesnej mody niż doskonałe skądinąd “French Chic” Susan Sommers czy “Cheap Chic” Caterne Milinaire i Carol Troy (bo co tu ukrywać, większość zawartych w nich zdjęć trąci myszką, a od lat 70. czy 80. realia trochę się zmieniły). I wreszcie – książkę, której nie napisała Amerykanka czy Angielka zafascynowana stylem Francuzek. Dlatego, że autorka amerykańska zawsze będzie odnosić wszystkie doświadczenia do tendencji tamtejszych konsumentów, co akurat z polskiego punktu widzenia jest średnio przydatne – co by nie mówić, mamy zupełnie inne podejście do życia niż Amerykanie - i choćby sama nie wiedzieć jak opanowała te zasady, zawsze gdzieś od spodu przebiją się jej własne przyzwyczajenia, tymczasem modowego kodu, jak każdego obcego języka najlepiej uczyć się od przedstawiciela danej nacji, ot co.
“Paris Street Style” napisały dwie Francuzki, Isabelle Thomas i Frederique Vesset. Pierwsza z nich, stylistka, prowadzi bloga poradnikowego – “Mode personelle“, druga, fotografka, takiego, który bardziej przypomina obszerniejszą część książki Ines de Fressange – o wybranych produktach i markach, które przypadły jej do gustu (“Fredis Blog“). Oba, niestety, są tylko w języku francuskim. Ich wspólna książka ukazała się w ubiegłym roku właśnie we Francji. Znęcona tytułem, zamówiłam ją na Amazonie w ciemno, kiedy tylko zapowiedziano anglojęzyczną wersję, i muszę przyznać, że jest to celny strzał.
Książka podzielona jest na czternaście rozdziałów, poświęconych m.in. znalezieniu własnego stylu, konieczności (lub nie) podążania za modą, modowym mitom (jak choćby ten że leopardzie cętki zawsze wyglądają wulgarnie, a baletki pasują do wszystkiego!), przyjaciołom, na których można zawsze liczyć (tak zwane podstawy garderoby), znaczeniu dodatków, temu, jak nosić masowo produkowane ubrania z klasą, sposobom doboru dżinsów, małej czarnej, “torbie życia”, pożyczaniu ubrań z męskiej szafy, modzie vintage, ubieraniu się stosownie do wieku. Całość ilustrują zdjęcia konkretnych Francuzek, mniej lub bardziej znanych (ale nie spodziewajcie się takich pewniaków jak Marion Cotillard czy Audrey Tautou), ubranych w zestawienia odpowiadające omawianym tematom. Do tego mamy kilka wywiadów na temat tajników francuskiego stylu z projektantami, stylistami, fryzjerami, fotografami, właścicielami butików. Niewątpliwą zaletą książki jest świeżość przekazu także w warstwie tekstowej, co nie znaczy, że niektóre wskazówki nie są identyczne z tymi, jakie można znaleźć w innych poradnikach tego typu, bo w końcu styl francuski opiera się na pewnych niezmiennych regułach. W każdym razie nie jest to zbiór wyszukanych w Internecie mądrości dobranych metodą “wytnij i wklej”.
Ponieważ właśnie konkretu w pisaniu o “francuskim stylu” pragniemy najbardziej, i pytania go dotyczące pojawiały się kilkakrotnie w Waszych komentarzach, oto najważniejsze punkty w oparciu o książkę Thomas i Vesset. Dziś “prawdziwi przyjaciele”, czyli ubrania, na które każda z nas może liczyć niezależnie od okoliczności – są bowiem zdolne odmienić na lepsze w mgnieniu oka cały strój.
Zródło: Le Catch
Taką listę “niezbędników” ma każda autorka książek poświęconych francuskiemu czy też paryskiemu szykowi, i każda z nas też. Dlatego zamiast nabożnie się do niej stosować, warto zapytać siebie, czy rzeczywiście te rzeczy sprawdzają się w naszym przypadku. Różnie bowiem z tym bywa. Jednak dobór przedstawiony w książce jest wyjątkowo trafny - z grubsza pokrywa się i z moim subiektywnym spisem. (Dżinsy i dżins jako taki, oraz mała czarna doczekały się osobnego omówienia poza tym zestawem). A więc po kolei:
1. Trencz
Ponoć w klasycznym trenczu każda kobieta wygląda dobrze, nawet jeśli pod spodem ma rozwleczoną piżamę i coś w tym jest. Trzeba tylko dobrać odpowiedni kolor i długość. Sama uzbierałam kolekcję kilku trenczy, na którą składa się też kupiony z drugiej ręki autentyczny Burberry – i jedyne zastrzeżenie, jakie do niego mam, to długość – sięga do pół łydki, co przy wzroście 165 cm nie jest najkorzystniejszą proporcją, chyba że do butów na obcasach. Perłą w koronie i trenczem idealnym jest natomiast trencz z A.P.C., na który szarpnęłam się dwa lata temu podczas wyprzedaży (kosztował ok. 900 zł). Początkowo byłam niemile zaskoczona kolorem (bardziej oliwkowy niż piaskowy beż), ale okazało się, że ten odcień też wygląda bardzo dobrze. Wiosną i jesienią noszę go na okrągło i nie zamieniłabym go na żaden inny. Spełnia wszystkie cechy, na jakie zwracają uwagę Thomas i Veysset przy wyborze tego elementu garderoby – wykonany jest z wysokogoatunkowego materiału (prawdziwa gabardyna, choć wełna też jest dobrym wyborem). Syntetyków i taniej bawełny należy unikać jak ognia. Materiał w tym przypadku ważniejszy jest niż marka! Warto też zwrócić nie mniejszą uwagę na podszewkę – materiał, jakość przeszycia – bo to ona nadaje całości kształt. Oraz detale – wykończenie epoletów, czy zapięcia wokół rękawów mają skórzane sprzączki, etc. Ostatnio zauważyłam, że całkiem niezłej jakości trencze w klasycznym piaskowym kolorze ma Gap – kosztowały nieco ponad 400 zł; pewnie niedługo trafią na wyprzedaż.
Trench A.P.C., źródło: Les Antimodernes
2. Kozaki i inne “buciory”.
Element męskiej garderoby – za takie przynajmniej uchodziły, dopóki Courreges nie wydobył ich stamtąd i nie zaadaptował także do kobiecej szafy. Nastolatki kupują buty motocyklowe chcąc zademonstrować swój bunt, kobiety w średnim wieku traktują je jak pikantną przyprawę do reszty stroju, który bez nich mógłby wydać się zbyt konserwatywny. Dla każdego (każdej) coś miłego. Osobiście polecam skórzane kozaki z Benettona – jedne czarne służą mi od trzech lat, drugie, z klasycznej brązowej skóry, od czterech. Ideałem są też masywne kozaki Frye – udało mi się kiedyś upolować takie na Etsy i też nie pozbyłabym się ich za żadną cenę. Natomiast buty motocyklowe, zwłaszcza krótsze niż do połowy łydki, jakoś mi nie pasują i źle się w nich czuję, co po raz kolejny udowadnia, że wszelkie listy obowiązkowe należy mierzyć własną miarą. Jeśli chcemy, żeby kozaki czy botki ze skóry, w jakie zainwestowałyśmy, przetrwały dłużej niż jeden sezon, trzeba o nie dbać, zabezpieczając je specjalną pastą do skóry na bazie miodu (można ją kupić np w sklepach ze skórzanymi wyrobami z Cepelii), a w miesiącach, gdy jest zbyt ciepło, by je nosić, trzymać w pudełkach, najlepiej wypchane papierami, żeby nie straciły kształtu.
3. Sandały typu tropezienne.
Choćbym nie wiedzieć ile miała w szafie sandałów (teraz już znacznie mniej!) i innych butów na lato, i tak zazwyczaj kończy się na nich: cienka, płaska podeszwa i kilka skórzanych pasków okręconych wokół kostki i dużego palca. Tak proste, że bardziej prosto już nie można, wygodne i pasujące praktycznie do wszystkiego. Autorki książki polecają zakup oryginalnych tropeziennes w sklepie Rondini (sprzedają przez Internet, ale trzeba podać dokładne wymiary i obrys stopy). Wychwala je również Garance Dore. Nie wiem, nie próbowałam jeszcze, na razie wystarczają mi te, które już mam: o dziwo, niezniszczalna para z H&M (tak, tak, wygrzebana kiedyś w Krakowie z dna półki, ma już 8 lat!) oraz z Zary (sprzed 2 lat). Takie niespodzianki też się zdarzają. Inne nabytki w podobnym stylu, m.in. ze sklepu Gortz17, choć obiecywały wiele przy pierwszej przymiarce, okazały się pomyłką i już trafiły do nowych właścicieli.
4. Białe lub czarne koszule.
Tu podstawowa zasada: koszula powinna być męska, albo na męską wyglądająca, czyli leżąca nonszalancko, trochę za duża. Cięte na kobiecą figurę, przylegające mocno do ciała, nie dają już takiego efektu. Najlepiej, żeby były ze 100-procentowej bawełny. Sama zaliczam się do klanu białych koszul, czarnej nie mam ani jednej. Jeśli chodzi o koszule z grubej, mięsistej bawełny polecam Muji, lżejsze, o różnych krojach – COS (ale uwaga, nie wszystkie modele trzymają jakość).
5. Kaszmirowe swetry w serek.
Podobno pasują każdej z nas, jak trencz. Też mi się kiedyś wydawało, że z tym kaszmirem to jakaś miejska legenda, dopóki sama nie spróbowałam – rzeczywiście trudno o przyjemniejszy dla ciała i lżejszy, a porządnie grzejący materiał w zimie. Kaszmir wygląda dobrze, jeśli obchodząc się z nim przestrzegamy kilku zasad: pierzemy go tylko ręcznie w zimnej wodzie i suszymy w rozłożonej pozycji na ręcznikach, a gdy zacznie “obierać” usuwamy nadmiar materiału specjalną golarką. Najlepsze są swetry Eric Bompard – niestety nie należą do tanich, ale to naprawdę kaszmir najlepszej jakości (od niedawna oferują wysyłkę do Polski; warto zaglądać na ich stronę w okresie wyprzedaży, wtedy podstawowe modele kosztują ok. 100 euro plus wysyłka), ale przyzwoite swetry z kaszmiru można znaleźć też w sklepach typu Van Graaf (np. duńskiej marki Marie Lund – za ok. 300-400 zł).
6. Chinosy.
Tak jak dżinsy, mogą być noszone na wiele sposobów – szerokie, wąskie, długie, z podwiniętymi nogawkami, z zakładkami na biodrach lub bez. Absolutnie niezbędne wiosną, latem i jesienią, o ile nie będziemy ich nosić z bluzami od dresu ani tenisówkami, bo wtedy wyglądają zbyt luzacko w złym tego słowa znaczeniu. Najlepiej zestawiać je z męskimi koszulami (dodając biżuterię), koszulami w kratkę, jedwabnymi bluzkami, sandałami na obcasie albo botkami (wydłużają nogi!) Moim skromnym zdaniem nie ma co szarpać się na jakieś markowe chinosy, całkiem niezłe i w dużym wyborze za ok. 200 zł co sezon oferuje Zara. Jeśli są wykonane ze 100 proc. bawełny, mogą spokojnie przetrwać parę sezonów, o czym zaręczam przetestowawszy.
7. Krótka skórzana kurtka
Może być czarna, to podstawa, ale dobrze wyglądają też beżowe, czerwone czy niebieskie, co się komu podoba. Ważne, żeby była z prawdziwej skóry, wszelkie imitacje wyglądają tanio i źle. Powinna wyglądać na trochę znoszoną. Kupujemy ją w najmniejszym możliwym rozmiarze, jaki nam pasuje, żeby przylegała do ciała, inaczej będziemy wyglądać jak żywcem przeniesione z lat 80. Ma być naszą prawdziwą “drugą skórą”. Klasyka to zestawianie jej z czymś bardzo kobiecym, na przykład letnią sukienką w kwiaty. Skórzane kurtki marek takich jak Acne czy Isabel Marant kosztują fortunę (choć jeśli kogoś stać, bardzo polecam!), całkiem przyzwoite modele w granicach 800-900 zł – wiem, też sporo, ale nie ma się co łudzić, że kurtka z prawdziwej skóry będzie dostępna za 300 zł można wyszperać we wspomnianej już (i zasadniczo nie kojarzonej z dobrą jakością, choć są od tego wyjątki) Zarze czy innej marce Inditexu – Massimo Dutti. Inna, znacznie tańsza i zapewniająca pożądaną patynę stroju już na wejściu opcja to vintage, jeśli ktoś ma dobrą rękę do poszukiwań i uda się mu trafić na idealnie pasujący model.
Zródło: Mode Personelle
8. Płaszcz typu “bosmanka” – dla mnie akurat żaden niezbędnik, ale może dla kogoś tak. Autorki zaznaczają, że wygląda elegancko tylko wtedy, jeśli jest z cienkiej, wysokogatunkowej wełny, tak jak jej męski oryginał.
I na koniec najważniejsza zasada, o której przypominają autorki “Paris Street Style” : jakiekolwiek elementy stroju uznałybyśmy za naszych “najlepszych przyjaciół”, pamiętajmy, że na nie właśnie – zgodnie z zasadami francuskiego szyku – nie należy żałować pieniędzy. One muszą być najlepszej jakości i perfekcyjnie dobrane, bo tworzą bazę, wokół której budujemy resztę stroju. Jeśli będą tandetne, cały wysiłek na nic. Poza tym to właśnie te elementy nosimy na okrągło, w różnych okolicznościach, muszą więc być na tyle wytrzymałe, żeby służyły nam jak najdłużej. Jeśli zaś mamy na czymś oszczędzać, to na elementach garderoby związanych z najnowszymi trendami, rozmaitymi sezonowymi dziwactwami, o ile oczywiście chcemy być z modą na bieżąco – zakładając, że najprawdopodobniej będą nam potrzebne tylko przez jeden sezon właśnie. Ciąg dalszy nastąpi.
Tagged: francuski styl, French Style, garderoba minimalistki, jakość, trend francuski
