Quantcast
Channel: garderoba minimalistki – minimal plan
Viewing all 19 articles
Browse latest View live

Oh la la!

$
0
0

Wreszcie! Na taką książkę czekałam.

Książkę, która w praktyczny sposób przybliży czytelnikom tajniki tego, co nazywa się francuskim stylem albo francuskim szykiem, będzie w 100 proc. aktualna oraz ilustrowana konkretnymi, nieogranymi jeszcze przykładami. Książkę, która zrekompensuje mi rozczarowanie książką Ines de Fressange, jeśli chodzi o proporcje zawartej w niej treści  – kupując “Paryski szyk” można było się spodziewać informacji o nim na wszystkich stronach, których jest ponad 200; zaś porady zajmują tylko pierwszych kilkanaście, reszta to reklama konkretnych sklepów i miejsc w Paryżu. Książkę, która będzie bardziej adekwatna w odniesieniu do współczesnej mody niż doskonałe skądinąd “French Chic” Susan Sommers czy “Cheap Chic” Caterne Milinaire i Carol Troy (bo co tu ukrywać, większość zawartych w nich zdjęć trąci myszką, a od lat 70. czy 80. realia trochę się zmieniły). I wreszcie – książkę, której nie napisała Amerykanka czy Angielka zafascynowana stylem Francuzek. Dlatego, że autorka amerykańska zawsze będzie odnosić wszystkie doświadczenia do tendencji tamtejszych konsumentów, co akurat z polskiego punktu widzenia jest średnio przydatne – co by nie mówić, mamy zupełnie inne podejście do życia niż Amerykanie -  i choćby sama nie wiedzieć jak opanowała te zasady, zawsze gdzieś od spodu przebiją się jej własne przyzwyczajenia, tymczasem modowego kodu, jak każdego obcego języka najlepiej uczyć się od przedstawiciela danej nacji, ot co.

61OuUMbAnYL._SL1040_

“Paris Street Style” napisały dwie Francuzki, Isabelle Thomas i Frederique Vesset. Pierwsza z nich, stylistka, prowadzi bloga  poradnikowego – “Mode personelle“, druga, fotografka, takiego, który bardziej przypomina obszerniejszą część książki Ines de Fressange – o wybranych produktach i markach, które przypadły jej do gustu (“Fredis Blog“). Oba, niestety, są tylko w języku francuskim. Ich wspólna książka ukazała się w ubiegłym roku właśnie we Francji. Znęcona tytułem, zamówiłam ją na Amazonie w ciemno, kiedy tylko zapowiedziano anglojęzyczną wersję, i muszę przyznać, że  jest to celny strzał.

Książka podzielona jest na czternaście rozdziałów, poświęconych m.in. znalezieniu własnego stylu, konieczności (lub nie) podążania za modą, modowym mitom (jak choćby ten że leopardzie cętki zawsze wyglądają wulgarnie, a baletki pasują do wszystkiego!), przyjaciołom, na których można zawsze liczyć (tak zwane podstawy garderoby), znaczeniu dodatków, temu, jak nosić masowo produkowane ubrania z klasą, sposobom doboru dżinsów, małej czarnej, “torbie życia”, pożyczaniu ubrań z męskiej szafy, modzie vintage, ubieraniu się stosownie do wieku. Całość ilustrują zdjęcia konkretnych Francuzek, mniej lub bardziej znanych (ale nie spodziewajcie się takich pewniaków jak Marion Cotillard czy Audrey Tautou), ubranych w zestawienia odpowiadające omawianym tematom.  Do tego mamy kilka wywiadów na temat tajników francuskiego stylu z projektantami, stylistami, fryzjerami, fotografami, właścicielami butików. Niewątpliwą zaletą książki jest świeżość przekazu także w warstwie tekstowej, co nie znaczy, że niektóre wskazówki nie są identyczne z tymi, jakie można znaleźć w innych poradnikach tego typu, bo w końcu styl francuski opiera się na pewnych niezmiennych regułach. W każdym razie nie jest to zbiór wyszukanych w Internecie mądrości dobranych metodą “wytnij i wklej”.

Ponieważ właśnie konkretu w pisaniu o “francuskim stylu” pragniemy najbardziej, i pytania go dotyczące pojawiały się kilkakrotnie w Waszych komentarzach, oto najważniejsze punkty w oparciu o książkę Thomas i Vesset. Dziś “prawdziwi przyjaciele”, czyli ubrania, na które każda z nas może liczyć niezależnie od okoliczności – są bowiem zdolne odmienić na lepsze w mgnieniu oka cały strój.

loose_white_pants

Zródło: Le Catch

Taką listę “niezbędników” ma każda autorka książek poświęconych francuskiemu czy też paryskiemu szykowi, i każda z nas też. Dlatego zamiast nabożnie się do niej stosować, warto zapytać siebie, czy rzeczywiście te rzeczy sprawdzają się w naszym przypadku. Różnie bowiem z tym bywa. Jednak dobór przedstawiony w książce jest wyjątkowo trafny -  z grubsza pokrywa się i z moim subiektywnym spisem. (Dżinsy i dżins jako taki, oraz mała czarna doczekały się osobnego omówienia poza tym zestawem). A więc po kolei:

1. Trencz

Ponoć w klasycznym trenczu każda kobieta wygląda dobrze, nawet jeśli pod spodem ma rozwleczoną piżamę i coś w tym jest. Trzeba tylko dobrać odpowiedni kolor i długość. Sama uzbierałam kolekcję kilku trenczy, na którą składa się też kupiony z drugiej ręki autentyczny Burberry – i jedyne zastrzeżenie, jakie do niego mam, to długość  – sięga do pół łydki, co przy wzroście 165 cm nie jest najkorzystniejszą proporcją, chyba że do butów na obcasach. Perłą w koronie i trenczem idealnym jest natomiast trencz z A.P.C., na który szarpnęłam się dwa lata temu podczas wyprzedaży (kosztował ok. 900 zł). Początkowo byłam niemile zaskoczona kolorem (bardziej oliwkowy niż piaskowy beż), ale okazało się, że ten odcień też wygląda bardzo dobrze. Wiosną i jesienią noszę go na okrągło i nie zamieniłabym go na żaden inny. Spełnia wszystkie cechy, na  jakie zwracają uwagę Thomas i Veysset przy wyborze tego elementu garderoby – wykonany jest z wysokogoatunkowego materiału (prawdziwa gabardyna, choć wełna też jest dobrym wyborem). Syntetyków i taniej bawełny należy unikać jak ognia. Materiał w tym przypadku ważniejszy jest niż marka! Warto też zwrócić nie mniejszą uwagę na podszewkę – materiał, jakość przeszycia – bo to ona nadaje całości kształt. Oraz detale – wykończenie epoletów, czy zapięcia wokół rękawów mają skórzane sprzączki, etc. Ostatnio zauważyłam, że całkiem niezłej jakości trencze w klasycznym piaskowym kolorze ma Gap – kosztowały nieco ponad 400 zł; pewnie niedługo trafią na wyprzedaż.

 apc_trench_coat_l2_ladyandbird

Trench A.P.C., źródło: Les Antimodernes

2. Kozaki i inne “buciory”.

Element męskiej garderoby – za takie przynajmniej uchodziły, dopóki Courreges nie wydobył ich stamtąd i nie zaadaptował także do kobiecej szafy. Nastolatki kupują buty motocyklowe chcąc zademonstrować swój bunt, kobiety w średnim wieku traktują je jak pikantną przyprawę do reszty stroju, który bez nich mógłby wydać się zbyt konserwatywny. Dla każdego (każdej) coś miłego. Osobiście polecam skórzane kozaki z Benettona – jedne czarne służą mi od trzech lat, drugie, z klasycznej brązowej skóry, od czterech. Ideałem są też masywne kozaki Frye – udało mi się kiedyś upolować takie na Etsy i też nie pozbyłabym się ich za żadną cenę. Natomiast buty motocyklowe, zwłaszcza krótsze niż do połowy łydki, jakoś mi nie pasują i źle się w nich czuję, co po raz kolejny udowadnia, że wszelkie listy obowiązkowe należy mierzyć własną miarą. Jeśli chcemy, żeby kozaki czy botki ze skóry, w jakie zainwestowałyśmy, przetrwały dłużej niż jeden sezon,  trzeba o nie dbać, zabezpieczając je specjalną pastą do skóry na bazie miodu (można ją kupić np w sklepach ze skórzanymi wyrobami z Cepelii), a w miesiącach, gdy jest zbyt ciepło, by je nosić, trzymać w pudełkach, najlepiej wypchane papierami, żeby nie straciły kształtu.

3. Sandały typu tropezienne.

Choćbym nie wiedzieć ile miała w szafie sandałów (teraz już znacznie mniej!) i innych butów na lato,  i tak zazwyczaj kończy się na nich: cienka, płaska podeszwa i kilka skórzanych pasków okręconych wokół kostki i dużego palca. Tak proste, że bardziej prosto już nie można, wygodne i pasujące praktycznie do wszystkiego. Autorki książki polecają zakup oryginalnych tropeziennes w sklepie Rondini (sprzedają przez Internet, ale trzeba podać dokładne wymiary i obrys stopy). Wychwala je również Garance Dore. Nie wiem, nie próbowałam jeszcze, na razie wystarczają mi te, które już mam: o dziwo, niezniszczalna para z H&M (tak, tak, wygrzebana kiedyś w Krakowie z dna półki, ma już 8 lat!) oraz z Zary (sprzed 2 lat). Takie niespodzianki też się zdarzają. Inne nabytki w podobnym stylu, m.in. ze sklepu Gortz17, choć obiecywały wiele przy pierwszej przymiarce, okazały się pomyłką i już trafiły do nowych właścicieli.

4. Białe lub czarne koszule.

Tu podstawowa zasada: koszula powinna być męska, albo na męską wyglądająca, czyli leżąca nonszalancko, trochę za duża. Cięte na kobiecą figurę, przylegające mocno do ciała, nie dają już takiego efektu. Najlepiej, żeby były ze 100-procentowej bawełny. Sama zaliczam się do klanu białych koszul, czarnej nie mam ani jednej. Jeśli chodzi o koszule z grubej, mięsistej bawełny polecam Muji, lżejsze, o różnych krojach – COS (ale uwaga, nie wszystkie modele trzymają jakość).

5. Kaszmirowe swetry w serek.

Podobno pasują każdej z nas, jak trencz. Też mi się kiedyś wydawało, że z tym kaszmirem to jakaś miejska legenda, dopóki sama nie spróbowałam – rzeczywiście trudno o przyjemniejszy dla ciała i lżejszy, a porządnie grzejący materiał w zimie. Kaszmir wygląda dobrze, jeśli obchodząc się z nim przestrzegamy kilku zasad: pierzemy go tylko ręcznie w zimnej wodzie i suszymy w rozłożonej pozycji na ręcznikach, a gdy zacznie “obierać” usuwamy nadmiar materiału specjalną golarką. Najlepsze są swetry Eric Bompard – niestety nie należą do tanich, ale to naprawdę kaszmir najlepszej jakości (od niedawna oferują wysyłkę do Polski; warto zaglądać na ich stronę w okresie wyprzedaży, wtedy podstawowe modele kosztują ok. 100 euro plus wysyłka), ale przyzwoite swetry z kaszmiru można znaleźć też w sklepach typu Van Graaf (np. duńskiej marki Marie Lund – za ok. 300-400 zł).

6. Chinosy.

Tak jak dżinsy, mogą być noszone na wiele sposobów – szerokie, wąskie, długie, z podwiniętymi nogawkami, z zakładkami na biodrach lub bez. Absolutnie niezbędne wiosną, latem i jesienią, o ile nie będziemy ich nosić z bluzami od dresu ani tenisówkami, bo wtedy wyglądają zbyt luzacko w złym tego słowa znaczeniu. Najlepiej zestawiać je z męskimi koszulami (dodając biżuterię), koszulami w kratkę, jedwabnymi bluzkami, sandałami na obcasie albo botkami (wydłużają nogi!) Moim skromnym zdaniem nie ma co szarpać się na jakieś markowe chinosy, całkiem niezłe i w dużym wyborze za ok. 200 zł co sezon oferuje Zara. Jeśli są wykonane ze 100 proc. bawełny, mogą spokojnie przetrwać parę sezonów, o czym zaręczam przetestowawszy.

7. Krótka skórzana kurtka

Może być czarna, to podstawa, ale dobrze wyglądają też beżowe, czerwone czy niebieskie, co się komu podoba. Ważne, żeby była z prawdziwej skóry, wszelkie imitacje wyglądają tanio i źle. Powinna wyglądać na trochę znoszoną. Kupujemy ją w najmniejszym możliwym rozmiarze, jaki nam pasuje, żeby przylegała do ciała, inaczej będziemy wyglądać jak żywcem przeniesione z lat 80. Ma być naszą prawdziwą “drugą skórą”. Klasyka to zestawianie jej z czymś bardzo kobiecym, na przykład letnią sukienką w kwiaty. Skórzane kurtki marek takich jak Acne czy Isabel Marant kosztują fortunę (choć jeśli kogoś stać, bardzo polecam!), całkiem przyzwoite modele w granicach 800-900 zł – wiem, też sporo, ale nie ma się co łudzić, że kurtka z prawdziwej skóry będzie dostępna za 300 zł można wyszperać we wspomnianej już (i zasadniczo nie kojarzonej z dobrą jakością, choć są od tego wyjątki) Zarze czy innej marce Inditexu – Massimo Dutti. Inna, znacznie tańsza i zapewniająca pożądaną patynę stroju już na wejściu opcja to vintage, jeśli ktoś ma dobrą rękę do poszukiwań i uda się mu trafić na idealnie pasujący  model.

Capture-d’ecran-2012-10-23-a-11.17.03

Zródło: Mode Personelle

8. Płaszcz typu “bosmanka” – dla mnie akurat żaden niezbędnik, ale może dla kogoś tak. Autorki zaznaczają, że wygląda elegancko tylko wtedy, jeśli jest z cienkiej, wysokogatunkowej wełny, tak jak jej męski oryginał.

I na koniec najważniejsza zasada, o której przypominają autorki “Paris Street Style” : jakiekolwiek elementy stroju uznałybyśmy za naszych “najlepszych przyjaciół”, pamiętajmy, że na nie właśnie – zgodnie z zasadami francuskiego szyku – nie należy żałować pieniędzy. One muszą być najlepszej jakości i perfekcyjnie dobrane, bo tworzą bazę, wokół której budujemy resztę stroju. Jeśli będą tandetne, cały wysiłek na nic. Poza tym to właśnie te elementy nosimy na okrągło, w różnych okolicznościach, muszą więc być na tyle wytrzymałe, żeby służyły nam jak najdłużej. Jeśli zaś mamy na czymś oszczędzać, to na elementach garderoby związanych z najnowszymi trendami, rozmaitymi sezonowymi dziwactwami, o ile oczywiście chcemy być z modą na bieżąco  – zakładając, że najprawdopodobniej będą nam potrzebne tylko przez jeden sezon właśnie. Ciąg dalszy nastąpi.


Tagged: francuski styl, French Style, garderoba minimalistki, jakość, trend francuski

Oh la la – cz. 2

$
0
0

No to skoro jesteśmy już przy “Paris Street Style”, a długi weekend właśnie się zaczął, idźmy za ciosem.

“Styl ma niewiele wspólnego z pieniędzmi” – piszą Isabelle Thomas i Frederique Veysset, dowodząc, słusznie skądinąd, że elegancja i oryginalność to akurat takie dobra, których nie da się nigdzie kupić. “Gdyby tak było – zauważają – wszyscy szukalibyśmy inspiracji patrząc na zdjęcia najbogatszych ludzi świata. A raczej rozglądamy się za nią gdzie indziej. Zwykle to właśnie brak zasobów czyni nas bardziej twórczymi w doborze tego, co wkładamy na grzbiet. Nie ma więc się co martwić, że nie rozbiłyśmy banku i z naszą pensją nie mamy szans na skomponowanie szafy a la mityczna Paryżanka. Przy odrobinie szczęścia i bystrym oku można stać się nią zaopatrując się w większość rzeczy nawet w nieszczęsnych sieciówkach i sklepach z używaną odzieżą. Panie podają jednak kilka wskazówek:

- Jeśli nie chce się wyglądać jak klon, lepiej trzymać się z dala od “okazów” prezentowanych w reklamówkach owych sieci, w oknach wystawowych, czy też eksponowanych w najbardziej widocznych miejscach w sklepie. Dziewięć na dziesięć szans, że zwrócą uwagę wielu innych. Zalecana jest cierpliwość, wizyta w sklepach tuż po dostawie (często najciekawsze i najwartościowsze rzeczy występują w krótkich seriach, bywa, że nie trafiają w ogóle do sklepu, bo obsługa też zna się na sprawie) i cierpliwe przeszukiwanie wieszaków, połączone ze studiowaniem składu surowcowego na metkach. Czego nie warto kupować w sieciówkach? Bardzo taniej bazy, tych wszystkich t-shirtów za 9,99 zł rozpadających się po pierwszym praniu i tracących kolor, sweterków z metkami “cotton jersey”, nazbyt pomiętych i podziurawionych spodni, żakietów z przesadzoną ilością suwaków, sukienek z syntetycznych tkanin, plastikowych pasków etc. W sieciowych sklepach zdarzają się odkrycia, ale na wszelki wypadek lepiej założyć, że zakupione tam ubrania nie przetrwają dłużej niż sezon. Lepiej więc odczekać, odłożyć pieniądze i te podstawowe, często noszone elementy garderoby, które mają nam służyć latami – typu buty, płaszcz, marynarkę, małą czarną – kupić tam, gdzie przynajmniej mamy gwarancję wysokiej jakości.

_MG_0461

Modelka Jeanne Damas – ucieleśnienie młodego “paryskiego szyku”, źródło: blog Jeanne

- Warto zawierzyć akcesoriom. Jeśli już jakiś cudem upolujemy sukienkę naszych marzeń za niewielkie pieniądze i przyozdobimy ją a to oryginalnym szalem, a to paskiem ze skóry, a do tego jeszcze włożymy nasze najlepsze buty – możemy bawić się do woli widząc te błyski niedowierzania w oczach innych, gdy na pytanie: gdzie ją znalazłaś? – usłyszą np. H&M (Choć osobiście w to nie wierzę, może chodzi o ten H&M sprzed ośmiu-dziesięciu lat, kiedy istotnie trafiały się tam lepsze gatunkowo rzeczy…..)

Wykaz ulubionych akcesoriów autorek zaczyna się – i tu niespodzianka, ha! – od rajstop. Co ciekawe, żywią szczególną niechęć do tych cielistych, twierdząc, że w zestawie z mini albo z małą czarną powodują, że wygląda się jak “podstarzała asystentka prowincjonalnego prawnika” (hmmm…?), choć robią wyjątek dla takich bardzo cienkich (15-20 den). Przyznam, że ten fragment mocno mnie zaintrygował, bo dawno już nie widziałam kobiet, które ubierałyby cieliste – w ogóle straszne to słowo! – rajstopy grubości większej niż ta, no może z wyjątkiem zakonnic. Ku mojemu zaskoczeniu obie Francuzki rozpływają się natomiast nad rajstopami w takich kolorach jak fiolet, fuksja, turkus…. które ich zdaniem warto łączyć z ubraniami w jesiennych i militarnych kolorach. Ja bym tu była jednak dość ostrożna, ale żaden ze mnie ekspert. Na swoje usprawiedliwienie zastrzegają jednak, żeby nie popaść w przesadę i nie stworzyć efektu tęczy, oraz wystrzegać się rajstop we wzory, bo to z kolei grozi efektem podstarzałej hipiski.

Dodatkiem numer dwa są oczywiście, chusty, apaszki i szale wszelkiego rodzaju, przy czym autorki stawiają raczej na takie etniczne, które rozświetlają bardziej stonowaną bazę. Jednak jeśli na coś warto nie żałować miejsca w szafie, to właśnie na chusty. Dla mnie im większe i im większą ilość razy dają się pookręcać wokół szyi, tym lepiej.

09990012

I znów Jeanne. Szal ponoć jest z Zary

Kolejne zaskoczenie: to sandały ze szlachetnymi kamieniami – które według autorek mogą dodać elegancji nawet najprostszym dżinsom – i właśnie w tego typu zestawieniach, na luzie, wypadają najlepiej. Kolejny punkt, o którym sama mam niewiele do powiedzenia, to opaski na włosy (nienawidzę od dzieciństwa, kiedy zmuszano mnie do ich noszenia, żeby włosy nie wpadały mi do oczu, a ja właśnie nie chciałam być taka ulizana!) . Czapki i kapelusze – to sprawa dyskusyjna, jedne lubią, inne nie. Ponoć są twarze wręcz stworzone do noszenia kapeluszy i fikuśnych czapek, oraz takie, które wyglądają w nich koszmarnie. Według pań Thomas i Veysset nie ma jednak kobiety, która nie wyglądałaby intrygująco w męskim kaszkiecie. Za to co do pasków – tak, tak, tak. Koniecznie z naturalnej skóry, różnej grubości – to jest taki dodatek, który można kupić za naprawdę niewielką kwotę z drugiej ręki właśnie i który czyni cuda na korzyść sylwetki. Dobrze też zainwestować – doradzają autorki książki – w jakiś jeden kosztowny dodatek, coś z biżuterii, co będzie naszym znakiem rozpoznawczym i rozświetli skromną bazę – na kształt słynnych bransolet- mankietów Coco Chanel z krzyżami maltańskimi.

Ja bym do tego jeszcze dorzuciła męski, prosty – analogowy oczywiście – zegarek.

- Miksować i jeszcze raz miksować. Styl francuski nie polega na jednowymiarowym wyglądzie “jak z żurnala”. Zaczynając od prostej bazy, warto nauczyć się zestawiania ze sobą tego, co markowe z tym co tanie i z drugiej ręki. Chodzi o to, żeby nadać ubraniom oryginalność, żeby odzwierciedlały w jakiś sposób osobowość noszącej je kobiety, zamiast sprowadzać ją do roli wystawowego manekina. Wbrew pozorom, jest to łatwiejsze, gdy ma się mniej rzeczy niż gdy wylewają się one z półek.

- Co za tym idzie: dostosowywać. Nie trzeba mieć jakichś specjalnych umiejętności, żeby wymienić przemysłowe, liche guziki na lepsze, odcięte np od jakiegoś kupionego za grosze swetra vintage, który nadawał się tylko do przerobienia na części. Dołożyć do płaszcza futrzany (a najlepiej ze sztucznego futra) kołnierz, odciąć rękawy koszuli, skrócić rzadko noszoną sukienkę i zrobić z niej tunikę.

- “Tanie buty są niewybaczalne” – piszą panie i co jak co, ale się z nimi zgadzam w stu procentach, choć – powtórzę – żadna ze mnie ekspertka, raczej badacz zagadnienia na gruncie empirycznym. Dużo chodzę – dla przyjemności – i niestety wiem doskonale, jak fatalnie mszczą się w tej materii zakupowe błędy. A nie lubię chodzić tylko i wyłącznie w trampkach czy butach sportowych. Zaniedbane, rozczłapane buty o tanim wyglądzie mogą zepsuć każdy efekt, ale z kolei buty klasy A (dla każdej ta klasa będzie oznaczać nieco inną półkę cenową) mają też zdolność błyskawicznej transformacji na plus nawet najbardziej niepozornej reszty. Warto inwestować w klasyczne fasony, które nie będą wyglądać babciowato w pejoratywnym sensie i pod opieką dobrego szewca pozwolą nam zadawać szyku latami. I nie zmasakrują nam stóp.

tumblr_mksneo3Jlh1qfrtudo1_1280-1

Źródło: coffeestainedcashmere

Autorki “Paris Street Style”, podobnie jak Ines de Fressange, wymieniają też listę niedopuszczalnych wpadek, które w mgnieniu oka niweczą wystudiowany wizerunek paryżanki (w tym sęk właśnie, że on powinien być na tyle nonszalancki, że nikt nie uzna go za wystudiowany, choćby stroiła się przez godzinę). Niektóre są dość oczywiste, jak metka, której zapomniało się odpruć (niby wszyscy to wiemy, ale jednak tu i ówdzie takowe się widuje), naklejka z ceną na podeszwie buta, przezroczyste – niby niewidzialne – ramiączka od stanika, niedopasowana bielizna, spod której wylewa się ściśnięte ciało, ubrania zbyt ciasne lub zbyt luźne w pasie, mechacące się tkaniny (by temu zapobiec, czasem wystarczy przejechać po nich zwykłą golarką), zbyt krótkie lub wlokące się po ziemi spódnice i nogawki spodni.


Tagged: francuski styl, francuskie życie, garderoba minimalistki, Isabelle Thomas i Frederique Veysset, jakość, Paris Street Style

Oh la la – cz. 3

$
0
0

Ciekawym zabiegiem zastosowanym przez autorki “Paris Street Style” jest zestawienie kilku modowych mitów. A oto one:

- Wysokie obcasy zawsze są kobiece. (Świadomie nie piszę “seksowne”, bo mam poczucie, że to słowo mocno się zdegradowało i zwulgaryzowało, kojarząc raczej ze stylem a la Doda niż Marion Cotillard). Otóż nie są, jeśli wykonano je z taniej imitacji skóry, jeśli są niezadbane, łuszczące się w okolicach obcasów, za ciasne i widać wylewające się z nich stopy, nie umiemy na nich odpowiednio chodzić – jednym z bardziej przykrych widoków są dziewczyny na obcasach uginające podczas chodzenia nogi w kolanach jak bocian, jakby mimo podwyższenia się chciały wydać się mniejsze (hm?) Równie kobieco można wyglądać w balerinach, o czym przekonywała również Ines de Fressange. Ale, ale:

- Baleriny pasują do wszystkiego – to też mit. Na pewno nie pasują do długich, sięgających do ziemi spódnic, najlepiej wyglądają ze spodniami rurkami, spodniami typu marchewka i krótszymi spódnicami. W takich do połowy łydki zestawionych z balerinami możemy wyglądać “ciotkowato”, jeśli nie mamy odpowiednio długich i szczupłych nóg. Warto wystrzegać się balerin z plastiku, w ogóle butów z plastiku – fuj! – i dobierać takie, które nie są zbyt zabudowane z przodu, bo efekt “ciotkowaty” też mamy zapewniony jak w banku.

- Skoro już o spodniach a a marchewka mowa, nie są przeznaczone wyłącznie dla osób szczupłych, jak głosi kolejny z mitów. Wręcz przeciwnie, ich krój wysmukla biodra i pozwala ukryć za duże pośladki – pod warunkiem, że wybierzemy model dobrze dopasowany w pasie, z dobrej jakości materiału, i będziemy go nosić blisko ciała.

- Wzór w panterkę jest wulgarny. Owszem, jeśli jest nadrukowany na lichej albo znoszonej tkaninie, lub też przebierzemy się za dzikiego kota od stóp do głów – torebka, buty, bluzka… (niby oczywistość, a jednak od czasu do czasu widuję takie zjawisko). Pantofle albo torebka w kocie cętki dodają pieprzu stonowanym zestawom, zresztą sam płaszcz albo sukienka w panterkę też może wyglądać elegancko, pod warunkiem, że są dobrze uszyte i z wysokogatunkowych materiałów (mantra….) a reszta stroju  jest jednobarwna, najlepiej ciemna.

- Push-up to prawdziwe wybawienie dla kobiet z mniejszym biustem. Owszem, ale to nie usprawiedliwia noszenia tego wynalazku latem do prześwitujących bluzek – wygląda się wówczas mocno nienaturalnie.

Obalonych mitów jest jeszcze kilka, nie będę przytaczać wszystkich, żeby nie streszczać tu książki. Zdaję sobie sprawę, że dla jednych zawarte w niej wskazówki będą oczywiste, dla innych odkrywcze. Dla zainteresowanych tą tematyką jest jednak całkiem przyzwoitym elementarzem na początek. Gdybym wśród wszystkich mądrości “paryskiego” czy też “francuskiego” stylu sama miała wybrać trzy najważniejsze, stuprocentowo  trafne, brzmiałyby tak:

- Sto razy bardziej ważne niż to, co mamy na sobie, jest to, na czym te rzeczy pokazujemy. Czyli najpierw trzeba zadbać o siebie, nie żałować na to czasu i środków. Dużo się ruszać, dbać o cerę, nie jeść byle czego i byle jak, regularnie odwiedzać dentystę i fryzjera, mieć sprawdzone kosmetyki i zabiegi pielęgnacyjne, a jeśli mamy z tym kłopot, spytać o radę kogoś życzliwego, kto doradzi nam, co powinnyśmy zmienić.

- Poznać siebie, wiedzieć, jaki się ma typ sylwetki, w czym wyglądamy dobrze, jakie kolory nam pasują – i wzmacniać ubraniem nasze atuty, a maskować wady. Niby takie proste – czemu tyle osób ma z tym problem?

- Jeśli w coś inwestować, to w podstawowe elementy garderoby, używane najczęściej, które mogą służyć jako baza do różnych kombinacji z dodatkami. Pewniaki, które da się zestawiać ze sobą na wiele sposobów i dzięki którym nie będziemy stawać przed wypchaną szafą z okrzykiem: “Nie mam się w co ubrać!” Nie warto żałować na ubrania wierzchnie (płaszcz z wełny, klasyczny trencz – w naszym klimacie pokazujemy się w nich ludziom przez co najmniej połowę roku), buty, przynajmniej jedną wysokogatunkową torebkę, klasyczny czarny żakiet.

- Inwestycja w klasyczną bazę nie oznacza, że trzeba wyglądać jak poważna urzędniczka w kostiumie. Reszta to kwestia “spersonalizowania” tych rzeczy, sprawienia, że będą wyglądać niepowtarzalnie dlatego, że leżą na nas, a nie sprowadzenie siebie do roli manekina. To może być sposób ich noszenia – podwijanie rękawów, podnoszenie kołnierza, albo bawienie się dodatkami, np. wykorzystanie apaszki jako bransolety na rękę czy męskiego krawata jako pasek. Do zabawy modą potrzebna jest inwencja, a nie gruby portfel i kupowanie coraz to nowych ubrań, które po jednorazowym występie będą zalegać na półkach.

Wspomniałam już, że sporym atutem książki są przeplatające część “poradnikową” rozmowy. Najciekawsze w kontekście wcześniejszych rozważań na tym blogu wydaje się to, co mówi Sandrine Valter, twórczyni marki Aesche, dlatego pozwolę sobie zacytować sporą część jej wypowiedzi. Pytana o to, czym jest dla niej piękna tkanina, odpowiada, że wyczuwa się ją od razu, w dotyku -  przede wszystkim materiał powinien dawać wrażenie miękkości. Kolejnym testem jest lektura informacji na metce. Materiały z naturalnych włókien, jak bawełna, jedwab, wełna, czy wiskoza, której niektórzy niesłusznie się obawiają – pochodzi bowiem z przetworzonej celulozy, czyli składnika jak najbardziej naturalnego – są bardziej polecane niż wszelkie syntetyki. Jednak bawełna bawełnie nierówna. Niektóre ubrania pochodzą z włókien niższej kategorii, inne z bawełny wysokogatunkowej – przypominają w dotyku jedwab, a ich cena, niestety, też jest do niego zbliżona. Z kolei jakość wełnianego płaszcza albo kaszmirowego swetra najlepiej zweryfikować pocierając o siebie dwa kawałki materiału. Jeśli zaczynają się mechacić, to zły znak, świadczący o tym, że metka niekoniecznie mówi nam stuprocentową prawdę.

Valter podkreśla, że syntetyki nie zawsze oznaczają samo zło. Tak jest, jeśli ubranie wykonano w 100 procentach z syntetycznych włókien, wtedy materiał decyduje o jego kształcie. Przyklejająca się do ciała i elektryzująca (ale nie wyglądem) sukienka z poliestru do najpiękniejszych widoków nie należy… Co innego ich domieszki – na przykład dodatek syntetyków do jedwabiu zapobiega jego “spalaniu się” pod wpływem światła i przedłuża jedwabnym wyrobom życie.  Stuprocentowo wełniane tkaniny, wliczając w to kaszmir, prędzej czy później zaczynają się mechacić i nie ma na to rady – tymczasem niewielki udział poliestru czy akrylu temu  zapobiega  i pozwala na upranie wełnianych wyrobów w pralce. Ważne tylko, by udział sztucznych włókien w składzie materiału nie przekraczał 5 procent.

Jeśli zaś chcemy się przekonać o jakości wykonania, obróćmy ubranie na drugą stronę. Dobry znak to podszewka wykończona równie starannie jak zewnętrzna strona potencjalnego nabytku. Dobrze przyjrzeć się punktom zszycia dwóch kawałków materiału, zwłaszcza w przypadku tkanin w paski czy inne wzory: od razu widać, czy nie załamują się, tylko biegną równo dalej. Jeśli podszewka nie jest ze sztucznych włókien, tylko np. jedwabiu – tym lepiej, bo wygląda po prostu ładniej. Warto przyjrzeć się (o czym już gdzieś wcześniej pisałam) przeszyciu brzegów i guzikom. Widok zwisających wokół nich nitek świadczy o tym, że przyszywano je hurtowo, mechanicznie – jak dotąd nie wynaleziono bowiem maszyny która byłaby zdolna wykonać tzw. zakrętkę (point d`arret). A to oznacza, że guziki prędzej czy później odpadną. Plastikowe są wytrzymalsze niż wykonane z masy perłowej czy szkła, ale znacznie mniej szykowne.

Nie warto sugerować się tym, jak dana część garderoby wygląda na wieszaku – podkreśla Valter. – Czasem zupełnie niepozorne ubrania ujawniają całą swoją klasę dopiero wtedy, gdy je założymy. Nawet jeśli nazwisko głównego projektanta wydaje się gwarantować jakość, może się zdarzyć że techniczni projektanci lub pracownicy wzorcowni są przeciętni w swoim fachu i efekt nie będzie zadowalający. Na przykład – jeśli ubranie projektowane jest komputerowo, co dziś często się zdarza – dół sukienki będzie wisieć, a nie współgrać z kobiecą figurą, co można osiągnąć, gdy pracuje się z prawdziwą modelką, ewentualnie w trójwymiarze.

Co symptomatyczne, z wypowiedzi wszystkich odpytanych przez autorki książki osób wynika, że wysoka jakość w przemyśle odzieżowym to dziś już praktycznie przeszłość, dbają o nią nieliczni. Marion Lalanne i Pierre-Alexis Hermet, twórcy IRM Design, przyznają, że nawet we Francji, uchodzącej obok Włoch za ostoję tradycyjnego europejskiego rzemiosła, coraz więcej fabryk znika z rynku, a te, które na nim jeszcze działają, nie są skore do przyjmowania niewielkich zamówień od niszowych producentów. “Made in France” to więc jeszcze jeden modowy mit.


Tagged: francuski styl, garderoba minimalistki, Isabelle Thomas i Frederique Veysset, jakość, Paris Street Style, przewodnik, przewodnik po stylu Paryżanek, trend francuski

Polak potrafi

$
0
0

Przez dłuższą chwilę mnie tu nie było – kończę pewien bardzo ważny dla mnie projekt (czy zauważyliście, że dziś prawie wszystko nazywa się “projektem”?) i odetchnę w pełni dopiero w połowie lipca. Od kilku tygodni chciałam napisać o nowym, dostrzeganym oczywiście kątem oka już wcześniej zjawisku, z którego skali nie zdawałam sobie jednak sprawy. A mianowicie chodzi o polską modę. Jest to zarazem odpowiedź na często padające pytanie: “no dobrze, ale gdzie mam się ubierać, chcąc znaleźć rzeczy lepszej jakości niż w popularnych sieciówkach, jeśli nie stać mnie np. na A.P.C. czy Toast, nawet w czasie wyprzedaży?”

Owe kilka tygodni temu odwiedziłam bowiem po raz pierwszy (tak, wstyd napisać) targi młodej polskiej mody Moustache Warsaw Yard Sale. Trochę ze służbowego obowiązku, trochę z ciekawości. I miałam szczęście, że przyszłam pół godziny przed oficjalnym otwarciem, bo inaczej miałabym kłopot z obejrzeniem wszystkiego dokładnie. Pół godziny po rozpoczęciu targów tłum był już tak gęsty, że trzeba było przeciskać się między stoiskami, a co ciekawsze rzeczy długo nie zagrzały na nich miejsca. Takich mas ludzkich na mało masowej w gruncie rzeczy imprezie dawno już nie widziałam. Pozytywnie zaskoczyła mnie też mnogość nowych rodzimych marek, prezentujących tego dnia swoje kolekcje w Pałacu Kultury. Oczywiście, czytywałam trochę na ten temat u niestrudzonych propagatorek nowej mody polskiej – Harel czy u Efektów Ubocznych, ale żeby aż tyle tego? Hm. Chyba coś przegapiłam.

Otóż powiadam Wam, gdyby ktoś chciał dziś ubrać się od stóp do głów w rzeczy z metką made in Poland, może to zrobić bez większego trudu – i wstydu. I nie mam na myśli marek z najwyższej półki, Joanny Klimas, Gosi Baczyńskiej, Ani Kuczyńskiej czy innych naszych utalentowanych i rozpoznawalnych powszechnie projektantów. Mniej znanych, a też zdolnych jest dziś całe mnóstwo, a ich wytwory dostępne – jeśli nie na podobnych targach, których oprócz Moustache jest kilka (tuż potem na Stadionie Narodowym odbył się Hush Warsaw) to poprzez Internet, na portalach takich jak Showroom czy Mostrami. Większość tych ubrań szyta jest w Polsce, co też ma znaczenie, jeśli próbujemy dbać o tak zwaną zrównoważoną konsumpcję i wspierać rodzimych przedsiębiorców; często ręcznie, w krótkich seriach, dzięki czemu mamy większą gwarancję, że nie spotkamy na ulicy kogoś wyglądającego jak nasza kopia. Ma to oczywiście i taki minus, że możemy nie zdążyć kupić tego, co nam przypadło do gustu.

Oczywiście, nie jest tak, że wszystko zachwyca. Po pierwsze, poprzyglądawszy się dokładnie ofercie, doszłam do wrażenia, że owczy pęd ma się dobrze. Podobnie jak co drugi Polak, wynająwszy lokal na knajpę, stawia teraz albo na burgery, albo na piekarnio-kawiarnię w rodzaju warszawskiej Charlotte, to w Pałacu Kultury najczęściej oglądanym typem odzienia (na wieszakach u sprzedających) były wariacje na temat szarego dresu. Proszę mnie źle nie zrozumieć: ten, kto pierwszy zaryzykował otwarcie lokalu z burgerami czy kawiarni ze wspólnym stołem serwującej wypiekane na miejscu bagiety i brioszki, szacunek za wyczucie czasu. Drugi i trzeci – jeszcze w porządku. Ale już przy czwartym  z rzędu może warto się zastanowić nad czymś własnym, oryginalnym? Nie mam nic przeciw temu, żeby na co drugiej ulicy była burgerownia czy śniadaniownia, skoro ludziom tak pasuje, zresztą daj Boże. Wtórność jednak razi, a w modzie tym bardziej. Modę na dresowe wariacje wprowadziła młoda marka Risk.Made In Warsaw, którą polecam uwadze – ostatnio zresztą o niej głośno, więc trudno nie zauważyć. Jak dresowe eksperymenty, tak i swoje niezliczone kopie mają luźne sukienki o linii A oraz kombinezony, jedne i drugie odsłaniające plecy. I koszulki z “zabawnymi” napisami. Pan Tu Nie Stał i Gryfnie mieli pomysł, który najwyraźniej się sprawdził, sądząc po ilości gotowych do kopiowania owego modelu biznesowego, jak mawia się w niektórych kręgach,  ale ileż można? Spostrzeżenie numer dwa – i to też wiąże się pośrednio z dresem – ciągle boimy się kolorów i wzorów. Miłośnicy ortodoksyjnego minimalizmu nie będą mieli kłopotu ze skompletowaniem letniej garderoby, u młodych projektantów królują bowiem kolory szary, czarny i biały. Ci, którzy jednak nie uważają, żeby minimalizm równał się podstawowym barwom, mogą już mieć z tym kłopot.

Marek, które zwróciły moją uwagę podczas tego krótkiego rozpoznania, poza Riskiem, jest sporo, więc wymienię zaledwie kilka, zastrzegając, że nic mnie z nimi nie łączy, po prostu spodobało mi się to, co robią: Pola&Frank – ubrania dla kobiet i  dzieci,  Slava Varsovia – fantastyczne torby skórzane, Mozcau by Justin – najnowsza kolekcja wyjątkowo przypadła mi do gustu, Roboty Ręczne – wszystko, co można zrobić na szydełku, w tym biżuteria, Pulpa – wrocławska marka, która lubi szarości, ale wie, jak się nimi bawić. Od razu przypominają mi się też dwie inne polskie firmy, odkrycia z ostatniego czasu, których na targach akurat nie widziałam – Kurnik Shop i Bynamesakke. Pierwsza wytwarza w krótkich seriach zarówno ubrania w ekologicznym stylu, jak i torby, zaś Bynamesakke to podstawowe ciuchy – głównie podkoszulki i proste sukienki – z bardzo dobrej gatunkowo bawełny.

A dla tych, którzy wedle francuskich wzorców stawiają na “odloty” tylko w akcesoriach – biżuteria Kariny Królak. Tym mocniej kusząca, że niedostępna online, można ją zamówić w pracowni artystki.

Wróciłam do domu z takim oto naszyjnikiem, jednym z dwóch, jakie były dostępne:

IMG_2113

Na przekór zaś tym mocno zachęcających do konsumpcji  opowieściom, od przyszłego miesiąca ruszam z realizacją postanowienia – przez najbliższe pół roku nie kupuję żadnych ubrań ani butów, z wyjątkiem bielizny i dodatków, żeby od czasu do czasu jednak poddać się małej pokusie i nie zwariować z nadmiernej ascezy, bo przecież stawiamy na umiar i zdrowy rozsądek, nieprawdaż?  Moja szafa, po przeglądzie, odchudzeniu i niezbędnych uzupełnieniach mieści już bowiem wszystko, co jest mi potrzebne.


Tagged: garderoba minimalistki, jakość, młoda polska moda, nowa polska moda, świadoma konsumpcja

Pseudo luksus

$
0
0

Musiałam wczoraj przejść przez pewne centralnie położone centrum handlowe, a na skróty droga ma wiodła przez sklep o holenderskiej nazwie, skupiający ubrania różnych marek ze średniej i wyższej półki. Sezon wyprzedaży w pełni, na wieszakach kłębiła się kakofonia kolorów i fasonów. Jak w  lepszym ciuchlandzie vel używańcu (podoba mi się ta niedawno zasłyszana nazwa), tyle że ceny na metkach znacznie wyższe. Nawet po obniżkach. Ubrań już jak wiadomo kupować nie chcę, ale może jakiś szal, apaszka, chusta na ten przykład, w dobrym gatunku się pomiędzy tym wszystkim trafi? No więc patrzę. Tommy Hilfiger – marka środka, poprawna, styl „preppy” – dla Amerykanów z dobrych domów, koszulki  kratkę, mokasyny, bluzeczki w paseczki, grant, czerwień, biel, nie wiedzieć czemu przez wielu Polaków uważana za górnopółkową. Chustek pełno wisi na wieszakach, przecenione o połowę – ze 179 złotych powiedzmy do 79.  Kolory obiecujące, intensywne. Najpierw macam – fuj, sto procent poliestru, gdzie indziej wiskoza, ale znajduję wreszcie chustę z bawełny, duża, fajna, da się udrapować jak trzeba. Już zadowolona mam maszerować do kasy, kiedy patrzę – coś się za mną ciągnie. To coś to nici, bo chusta, czerwona, zadrukowana w granatowe wzorki o z dyskretnym napisem „TH” z boczku (lepsza byłaby bez napisu, ale trudno) jest nieobszyta po bokach i pruje się jak nie przymierzając kawałek szmaty do mycia podłogi. Biorę kolejną, pasy granat-czerwień-biel, skład bawełna z lenem, całkiem przyzwoicie – to samo. Nici snują się jak w piosence o prząśniczkach. Chwila zastanowienia – nie. 79 zł za szmatę prującą się, choćby była w najładniejszym kolorze czerwieni? Nie dam. Może bym i dała, gdyby nie miała tego napisu „TH” z boku, który rzekomo gwarantuje, że to szmata o oczko wyżej plasująca się od szmat z Zary i H&M-u. Ale skoro państwu z firmy dumnie prezentującej swą nazwę na wyrobie nie chce się przyłożyć i wyceniają coś takiego w regularnej sprzedaży na 179 zł, to dla zasady należy ich zbojkotować. Dziękuję. Jeśli będę znów potrzebować ubrań, odłożę i szarpnę się na sprawdzony Toast albo i to nieszczęsne A.P.C. (ostatnio na markę sypią się gromy za absurdalną nieco współpracę z Kanye Westem, bo przeciętny biały podkoszulek z zupełnie niewidocznym logo wyceniła sobie na 79 euro), ale przynajmniej wiem, że trzyma poziom i dostanę ubranie, które przetrwa co najmniej kilka ładnych lat, a nie spruty kawałek bawełny.

11797414

Czytam właśnie „Overdressed. The Shockingly  High Cost off Cheap Fashion” Elizabeth L. Cline (ci, którzy zapoznali się już z opisywaną tu “To Die For” Lucy Siegle mogą potraktować tę książkę jako suplement) i dowiaduję się, że centrum dystrybucyjne Armii Zbawienia na nowojorskim Brooklynie przyjmuje dziennie pięć ton ubrań, które już znudziły się właścicielom. Każdego dnia. Niektóre z nich mają wciąż nieodczepione metki. Spośród tej masy pracownicy wyłuskują 11,2 tys. sztuk, by rozdzielić je po równo między osiem „używańców” obsługiwanych przez centrum. Tylko Amerykanie wyrzucają rocznie 12,7 milionów ton ubrań (dane Environmental Protection Agency), z czego zaledwie 1,6 milionów ton może zostać wykorzystanych ponownie lub przerobionych. I jeszcze: mniej niż 20 procent  ciuchów, które trafiają do organizacji charytatywnych w rodzaju Armii Zbawienia, sprzedaje się za pośrednictwem współpracujących z nimi second-handów. Połowa z nich nawet tam nie dojeżdża, od razu zasilając kontenery z odpadami. Głównym powodem jest słaba jakość – ubrania nie nadają się do powtórnego wykorzystania w swojej dotychczasowej funkcji, można jedynie odzyskać z nich włókna i użyć ich do produkcji dywanów czy w przemyśle budowlanym. 30 procent tych ciuchów sprzedawanych jest za grosze wytwórcom ścierek i szmat. Od takich danych może się odniechcieć odzieżowych zakupów nie mniej niż po wizycie w sklepie Van Graaf w czasie letniej wyprzedaży.

Finał opowieści zaś jest taki, że wróciłam do domu i zajrzawszy do szuflady, odnalazłam tam całą masę znacznie ciekawszych, a zapomnianych szali i apaszek. Na przykład taki Lanvin upolowany kiedyś okazyjnie na Etsy, z prawdziwego jedwabiu – o zakupie podobnego w Van Graafie mogłabym tylko marzyć, i nie chodzi o metkę. Po prostu, przemierzywszy parter i piętro już wyłącznie w celach porównawczych, nie odnalazłam ani jednej apaszkochustki z tego materiału. Bawełna i len to rzadkość, króluje poliester i wiskoza, i nawet mając świadomość, że ta ostatnia nie jest czystym syntetykiem, to jakoś przykro się robi. A Polacy niech dalej wierzą, że Tommy Hilfiger jest marką “lepszą”, podobnie jak przywoływane już tutaj kiedyś Massimo Dutti.


Tagged: francuski styl, garderoba minimalistki, jakość, ubrania, zakupy, średnia półka, świadoma konsumpcja

Co powie stylista

$
0
0

Nie sądziłam, że kiedykolwiek przyjdzie mi to napisać. Ba, że kiedykolwiek na tym blogu pojawi się nazwisko Tomasz Jacyków. W dodatku w sąsiedztwie Sandry Juto, z którą – jakby to powiedzieć – nazbyt nie koresponduje. I na dokładkę w kategorii „recenzja“. I jeszcze pozytywnie.

Tomasz Jacyków, znany z telewizji stylista, którego własny styl bywa określany mianem kontrowersyjnego i jakoś do mnie nie przemawia, choć rozumiem intencje (zresztą gdzie mi do recenzowania samego stylu, wystarczy ograniczyć się do stwierdzenia, że to postać z zupełnie innej bajki niż te, które lubię) napisał bowiem książkę. „O obciachu i elegancji Polek i Polaków“. Wypełniając przy okazji aż proszącą się o wypełnienie lukę, bo choć książek o stylu francuskim w polskim tłumaczeniu z miesiąca na miesiąc przybywa w księgarniach, to tak zwanych podręczników stylu pisanych przez rodzimych autorów jest wciąż jak na lekarstwo. Z ostatnich pozycji kojarzę tylko książkę „Bądź boska!“ niejakiej Osy Osobistej Stylistki, bynajmniej nie wyczerpującą tematu. Aż dziwne, że jeszcze nie postanowiły się z nim zmierzyć w formie książkowej choćby takie autorytety w tym zakresie, jak Joanna Bojańczyk (czekam). Chyba że jednak coś się pojawiło, ale mi umknęło? Poproszę o podpowiedzi.

Lukę wypełnia więc Jacyków. I o dziwo, robi to w sposób interesujący. Pisze w sposób prosty, potoczny, ale bardzo charakternie, podobnie jak mówi – co nie każdemu przypadnie do gustu, bo momentami, zwłaszcza jeśli chodzi o metafory, zdarza mu się balansować na granicy dobrego smaku. Ważniejsze jednak od stylu i szczegółowych wskazówek, z którymi można zgadzać się w szczegółach lub nie, mając w pamięci wizerunek samego autora, przesłanie. Bo co w ogóle recenzja książki Jacykowa ma wspólnego z dobrym życiem, umiarem, zrównoważonym podejściem do konsumpcji, także modowej? Otóż przez jej blisko trzysta stron przewija się teza, dość zastanawiająca jak na człowieka, który mimo wszystko – a przynajmniej wedle popularnych wyobrażeń o zawodzie stylisty – żyje z namawiania innych ludzi do kupowania. Brzmi ona: jeśli nie czujesz się dobrze we własnej skórze (bien dans sa peau, hm?)  i nie rozpoznasz najpierw swoich mocnych i słabych stron, możesz nakupić sobie tony ciuchów, pozawracać głowę dziesięciu stylistom i nic ci to nie pomoże. A jak opanujesz tę podstawową lekcję, będziesz już wiedzieć, jakie rzeczy kupić, żeby wyglądać w nich dobrze, gdzie można zaoszczędzić, a gdzie lepiej nie żałować środków. Bo druga kwestia, którą Jacyków wkłada swoim czytelnikom do głów, brzmi równie znajomo: na sprawdzoną jakość nie szkoda pieniędzy. Choćby na buty, które – jak dowodzi w książce i z czym zgadzam się w stu procentach, bazując na doświadczeniu – potrafią sprawić, że całość człeczego ubioru wygląda porządnie, albo też zmienić najwymyślniejszą stylizację w taniochę. Prócz tego spec od ubioru wykłada w niewybrednych słowach podstawy, których, jak można przekonać się zwłaszcza latem na polskich ulicach, rodakom nigdy dosyć: że znajomość typów sylwetki i palety kolorystycznej idzie dopiero na drugim miejscu, na pierwszym jest higiena osobista, prawidłowa postawa ciała i ogólne ogarnięcie. Oraz, że jeśli już o dobór stroju i dodatków chodzi, zasadniczo mniej znaczy więcej.

No, zaskoczona jestem pozytywnie. I ciągle nie wiem, co o tym myśleć. Albo zasady umiaru z niszowych rozrywek zmieniły się już w mainstreamowy trend, który Tomasz Jacyków wyczuł w Polsce jako pierwszy, albo ten sam Jacyków mimo maski, jaką przybiera na użytek mediów, jest mądrzejszym gościem, niż można byłoby przypuszczać.

 


Tagged: francuski styl, garderoba minimalistki, jakość, książka, minimalizm, O stylu Polek i Polaków, proste życie, recenzja, Tomasz Jacyków, trend francuski, zakupy, świadoma konsumpcja

Prawdziwa wartość rzeczy

$
0
0

W ostatnią sobotę brałam udział w garażowej wyprzedaży ubrań i dodatków, poprzedzonej dyskusją z udziałem Styledigger i Marty Sapały (obie Autorki blogów jeszcze się tutaj pojawią). Przytaszczyłam  torbę ubrań i dodatków, które już po przerwie spowodowanej ubiegłoroczną czystką zidentyfikowałam jako nienoszone, a zalegające w szafie. Nie zdążyłam jednak umieścić na nich kartek z cenami. Początkowo proponowałam kupującym jakieś kwoty, ale po pewnym czasie, zmęczona perspektywą taszczenia części zawartości torby z powrotem do domu, zastosowałam regułę przyjętą na potrzeby tej wyprzedaży przez Styledigger, a polegającą na pytaniu zainteresowanego daną rzeczą nabywcy, ile byłby skłonny zań zapłacić. W domyśle: niech zapłaci cokolwiek, byle bym nie musiała wracać z tym wszystkim do domu!

Wspólnie z pomysłodawczynią tego eksperymentu zastanawiałyśmy się nad dwoma jego aspektami. Najpierw nad psychologicznym, związanym z nawiązywaniem społecznych relacji, a mianowicie: jakie ceny będą najczęściej proponować kupujący – bo choć każdy chce nabyć jak najtaniej, może być mu głupio oferować np. złotówkę, jeśli jest to złotówka proponowana konkretnej, stojącej przed tobą osobie, a nie anonimowemu sprzedawcy w serwisie internetowym? Okazało się, że najczęściej padały kwoty rzędu 5-15 zł. Czyli tyle najwyraźniej uznajemy za akceptowalne dla sprzedającego minimum.

Drugi wymiar dotyczył rzeczywistej wartości rzeczy, a uderzył mnie szczególnie w odniesieniu do jednej: pięknej, rozkloszowanej spódnicy w kwiaty, nie tyle a la lata 60., co istotnie pochodzącej z tamtego okresu. Spódnica, zakupiona na Etsy kilka lat temu, większość tego czasu przeleżała w szafie. Po dwu- lub trzykrotnym jej założeniu uznałam, że jednak jest to jeden z tych ciuchów, które znakomicie wyglądają na wieszaku, na mnie jednak już trochę gorzej. Nie dla osoby  mojego wzrostu i figury, ot co.

il_570xN.145927289

Spódnica zajmowała więc miejsce, czekając na swój czas – a raczej na moją decyzję. Stwierdziłam, że jest zbyt ładna i niewystarczająco praktyczna, żeby oddać ją do Caritasu czy innym potrzebującym podczas ulicznej zbiórki, za to fajny z niej okaz vintage, więc może odzyskam chociaż część jej wartości. Nie mogłam jednak jakoś się zebrać, żeby sprzedać ją na Vinted.pl czy Ebayu. A teraz zjawia się ta dziewczyna, która – jak widzę – patrzy na nią z takim samym zachwytem, jak ja dwa lata temu – i na pytanie, ile dałaby za nią, odpowiada: dziesięć złotych.

Dziesięć złotych!

Chcecie wiedzieć, ile zapłaciłam za nią trzy lata temu? To proszę, sprawdziłam: 42 dolary plus 10 dolarów za wysyłkę.

Dziesięć złotych? Nie ma mowy, czyli w tym przypadku taka kwota była już poniżej akceptowalnego minimum. Zaproponowałam pięćdziesiąt, wskazując jednocześnie na zalety decydujące o wartości spódnicy. Dziewczyna spojrzała na mnie ze zdziwieniem: “Widzę, zgadzam się, ale w takim razie dlaczego pani ją sprzedaje?” “Bo do mnie nie pasuje”. “Nie mam gwarancji, że ze mną nie będzie tak samo” – odparła ona. Ano właśnie, pomyślałam sobie. Tu mnie masz.

Mogłam nie ustąpić i poczekać do następnej wyprzedaży. Albo jednak umieścić ofertę w jakimś portalu. Ale skoro nie zrobiłam tego dotąd, czy znajdę czas i motywację? Spotkałyśmy się więc w połowie. Prawie w połowie – spódnica trafiła do nowej właścicielki za 27 zł. Mam nadzieję, że ta cena nie będzie barierą do częstego jej używania, a wręcz przeciwnie. I że trafiła wreszcie do kogoś, kto nie tylko się nią zachwycił na początku i za ów zachwyt zapłacił, ale też będzie z niej korzystał zgodnie z przeznaczeniem. A mnie było lżej wracać do domu.

Ile takich rzeczy, które kupiliśmy pod wpływem impulsu za 100, 200 czy więcej złotych, w ostateczności ląduje na śmietniku, albo trafia do nowego właściciela za dziesięciokrotnie niższą kwotę, choć wcale się nie zużyły i nie mają innych wad, więc wedle naszych wyobrażeń na każdej garażówce powinna ustawiać się po nie kolejka chętnych? Ta spódnica przynajmniej jest wyrobem unikatowym, szyta ręcznie, w piękny wzór, z dobrej bawełny. Teoretycznie można by ją traktować jako inwestycję. Ale jak widać, nie każdy ma podobne podejście. A co z tymi wszystkimi “must-have`ami” z poszczególnych sezonów, kupowanymi w popularnych sklepach, z kiepskich materiałów? Jak szybko topnieje ich rzeczywista wartość?

Może to truizm, ale to doświadczenie uświadomiło mi go namacalnie: rzeczy są warte tylko tyle, ile ktoś jest skłonny za nie zapłacić. Więc chyba nie warto nadmiernie tracić dla nich głowy.


Tagged: garderoba minimalistki, jakość, minimalizm, mniej znaczy więcej, proste życie, ubrania, Warszawa, wartość rzeczy, wyprzedaż garażowa, zakupy, świadoma konsumpcja

Kurs na bazę

$
0
0

Długo szukałam marki odzieżowej, która byłaby tańszym i dostępnym w Polsce odpowiednikiem francuskiego A.P.C., czyli oferowała porządnej jakości, a jednocześnie estetyczne, proste, podstawowe ubrania. Takie, z których można zbudować solidną bazę, służącą latami i uzupełniać ją przy pomocy innych, bardziej charakterystycznych elementów garderoby, głównie dodatków. Jeszcze lepiej byłoby, gdyby choć część tych ubrań miała w sobie też jakiś pomysł, pazur, coś charakterystycznego, jak w przypadku marki stworzonej przez Jeana Touitou. A gdyby na dodatek filozofia firmy była spójna z moją, a ubrania wytwarzane w Polsce, to już doprawdy można by mówić o pełni szczęścia.

Na sklepy z szyldem Marc O’Polo natykałam się od dawna w Berlinie, jednak jakoś nie chciało mi się zaglądać do środka – wydawały mi się przykładem solidnych, ale nudnych niemieckich ubrań, w dodatku nazbyt drogich jak na moją ówczesną kieszeń. Nie poruszała mnie z podobnych powodów jak marka Tommy Hilfiger, która w zbiorówkach typu Peek&Cloppenburg znajduje się tuż obok Marc O`Polo, i która wciąż nieznośnie kojarzy mi się z zestawem jak z manekina, idealnym dla przedstawiciela aspirującej klasy średniej wyruszającym na weekendową wycieczkę: mokasyny, spodnie typu chinos i koszula lub barwny sweter w serek, koniecznie z logo Tommy, żeby było widać, że mnie stać. Poza tym ta nazwa, odwołująca się do słynnego podróżnika-odkrywcy, sugerowała właśnie zestawy luźno-sportowe.

Nie pamiętam, co skłoniło mnie do sprawdzenia, ki ten diabeł z logo Marc O`Polo. Chyba otwarcie pierwszego sklepu w Warszawie, w Galerii Mokotów. Będąc już na etapie fascynacji “slow fashion” i po lekturze bloga Dead Fleurette oraz innych pionierek tego trendu, nieufnie, ale z ciekawością pooglądałam i podotykałam sobie wyłożone na półkach ubrania. Wyszłam wówczas z niczym, ale zaskoczona in plus, bo to, co widziałam, rokowało nadzwyczaj dobrze. Porządnie uszyte, w bazowych, stonowanych kolorach. Kojarzące się ze skandynawską lub japońską prostotą i w przeciwieństwie do Hilfigera mające też w sobie jakiś  francuskopodobny wdzięk.

Nie pasowały mi zupełnie do tego Niemcy, więc poczytałam o historii marki. Intuicja mnie nie myliła: Marc O`Polo ma korzenie skandynawskie, istnieje od lat 60. i dopiero trzydzieści lat później przeniosła główną siedzibę w pobliże Stephanskirchen w Bawarii, co tłumaczy dziwną z początku nadreprezentację sklepów z tym logo na rynku niemieckim. Wtedy też szefowanie firmą i jej udziały przejął Werner Böck, dotąd wierny jej klient, i postawił na szybką międzynarodową ekspansję. Zamiast szokować czy odwoływać się do autorytetu celebrytów, wprowadził przekaz nawiązujący do solidności i trwałości, zarazem odświeżając wizerunek marki.

Jednym z pomysłów jest papierowy magazyn “Marc O’Polo Diary”, złożony z sekcji damskiej i męskiej, który czyta się trochę jak niezależne pismo o stylu życia, w duchu Kinfolku. Są w nim stałe działy, jak choćby prezentacja jednego produktu z aktualnego katalogu pod hasłem “filozofia ukryta za tym t-shirtem/koszulą/etc”, gdzie ubranie opisywane jest przez pryzmat historii jej konkretnego, choć wymyślonego użytkownika, w stylu przypominającym trochę profil psychologiczny. Bardzo to pomysłowy zabieg, i przyznaję, że jako wyznawczyni idei prostoty łatwo wziąć mnie tym sposobem na lep – wolę wierzyć, że bluzka, którą kupię, ma szansę przetrwać tyle, że ilekroć ją włożę, będzie przypominać różne ważne wydarzenia z przeszłości (poza tym, że będzie wciąż do mnie pasować!)

MarcO'Polo-13FW-940x360

Zamiast celebrytów w rodzaju Lady Gagi czy Davida Beckhama Böck zaangażował do promocji ubrań bardziej niszowych, ale cenionych artystów, jak choćby aktorów Amber Valettę i Jeffa Bridgesa, pamiętnego Kolesia z firmu “Big Lebowski” braci Coen, którzy są twarzami marki już drugi sezon. To wyraźny sygnał dla klientów: nie jesteśmy masowi, nasze ubrania są dla koneserów, którym te nazwiska coś mówią. Z wywiadów, publikowanych w “Marc O’Polo Diary”, też możemy się dowiedzieć, że nie są to osoby tuzinkowe, ale ludzie odpowiadający filozofii wyznawanej przez markę, którzy starannie dobierają sobie towarzystwo, dbają o prywatność i jakość. Słowem: też cenią dobre życie i slow fashion, niczego nie udają, zgodnie z przesłaniem firmy: “Idź za swoją naturą”.

Sądząc po rosnących obrotach, ta strategia okazała się strzałem w dziesiątkę. Szef Marc`O Polo zakładał od początku, że jego klientami będzie najwyżej 20 proc. odwiedzających sklepy odzieżowe, ale za to owe 20 proc., kierując się kryterium jakości, będzie skłonne zapłacić więcej i stale wracać. A także, że oprócz ludzi dysponujących odpowiednimi dochodami w tej grupie mogą znaleźć się też gorzej sytuowani, lecz zmęczeni wszechobecną tandetą konsumenci, dostrzegający sens w oszczędzaniu, by kupić sobie wartościową bazę, która przetrwa lata.

Strzałem w dziesiątkę okazała się też współpraca z rysowniczką i blogerką Garance Dore (choć nie wiem, czy akurat w Polsce – bluzy z organicznej bawełny z rysunkami Garance po przecenie – ok. 200 zł – do niedawna zalegały na półkach w sklepie w Złotych Tarasach) – w nowej kolekcji wiosenno-letniej znów pojawiła się odrębna linia sygnowana jej ręką. Ostatnio do ambasadorek marki dołączyła również francuska modelka Caroline de Maigret i mam jakoś przeczucie, że na tej jednej dobrej znajomej Garance się nie skończy….

garance-dore-marco-polo_quer_v650xx

Zgodnie z zapowiedziami w Marc O`Polo nie znajdzie się więc fajerwerków ani odzwierciedlenia aktualnie panujących na wybiegach trendów, o których od razu wiadomo, że ich żywot będzie wyjątkowo krótki. Za to szukając dobrze uszytej bazy można wyjść z całym zestawem ubrań, które potem nosi się na okrągło w różnych zestawieniach – klasyczne białe koszule, koszule w paski, koszule dżinsowe, kardigany, ołówkowe spódnice, bluzki w marynarskie paski, sukienki a la Francuzka, gładkie i we wzory, skórzane, proste sandały… Podobnie jak u A.P.C. wszystko to pojawia się co sezon w lekko zmodyfikowanych wcieleniach – błogosławieństwo dla kogoś, kto wie dokładnie, czego szuka, ale chciałby odłożyć zakup na później. Ciekawym zabiegiem jest też wprowadzenie do każdej kolekcji 10 charakterystycznych sztuk odzieży, wyróżniających się nieco bardziej ekstrawaganckim wzornictwem od reszty.

Tak więc ujęli i mnie. Drżę, pisząc te słowa, bo wiem niestety z doświadczenia, jak szybko jakość potrafi iść w dół, gdy tylko marka zyska popularność i zdobędzie klientów na masową skalę (będzie o tym niebawem wpis) – ale na razie w Marc O’Polo wszystko jest takie, jakie powinno być w przypadku porządnej średniej półki. Ubrania są starannie wykończone, co można poznać po detalach, jak wzmocnienia kołnierzyka w koszulach, wewnętrzne paski i kieszonki w dolnych częściach garderoby, starannie obszyte dziurki w guzikach – tu nie znajdzie się ciągnących szwów ani porozrywanych rękawów, jak w Zarze. Materiały należą do szlachetnych – swetry wykonane są z wełny merynosów, podkoszulki z organicznej, mięsistej bawełny, skórzane buty mają szyte, a nie klejone podeszwy. Kolory nie schodzą w praniu. Plusem jest też możliwość reklamacji – sklepów w Polsce jest zaledwie kilka i może dlatego  honorują reklamacje nawet bez paragonu, co dobrze świadczy o marce.

Minusem i – jak sądzę – barierą dla części polskich odbiorców mogą być natomiast ceny. Regularna cena podkoszulka dochodzi do 200 zł, za spodnie/spódnicę trzeba zapłacić ok. 400-500 zł, sukienkę 600-700, a płaszcz – powyżej tysiąca. Buty kosztują od 400 do 600 zł. To niemało, choć mniej niż w przypadku A.P.C. Dlatego w przypadku mniej charakterystycznych rzeczy  (po tempie znikania niektórych widać, że marka dorobiła się już polskich fanów bacznie śledzących kolekcje) polecam wyprzedaże, kiedy ceny idą w dół o średnio 30-50 proc. Także w sklepach internetowych, m.in. Zalando. Inną opcją jest zapisanie się do grupy “Friends of Marc O’Polo” (można to zrobić w każdym sklepie, wypełniając formularz) – nie ma kart stałego klienta, ale dwa razy do roku wspomniani “przyjaciele” dostają pocztą kupony zniżkowe na całą aktualną kolekcję w okresie poprzedzającym wyprzedaż. Do ich skrzynek trafia też magazyn i katalogi.

Nie wiem natomiast, co z miejscem produkcji. A.P.C. szyje część ubrań w Chinach, część m.in. w naszym regionie Europy – trzy lata temu lekko zaskoczył mnie napis na metce kurtki “made in Poland”. W przypadku Marc O’Polo brak stosownych informacji na metkach, na stronie internetowej firma pisze jedynie, że “dba o odpowiedzialność w stosunku do przyrody i społeczeństwa oraz nieustannie rozwija działania na rzecz zrównoważonego rozwoju”, co może oznaczać wszystko albo nic. Jeśli ktoś z Was ma wiedzę w tym temacie, będę wdzięczna za podzielenie się w komentarzach: gdzie oni szyją i w jakich warunkach?

P.S.. Nie jest to wpis sponsorowany, choć jak już zaznaczałam, gdyby jakimś cudem Marc O`Polo lub A.P.C. zwróciły się z taką propozycją, nie powiedziałabym “nie”, choć na razie ten blog nie jest aż tak popularny, by mogło się na to zanosić. Ale wówczas na pewno o tym poinformuję (słyszy mnie pan, panie Touitou?;)


Tagged: garderoba bazowa, garderoba minimalistki, jakość, marc o'polo, minimalizm, mniej znaczy więcej, opinie, recenzja, ubrania, zakupy, świadoma konsumpcja


O kolorach

$
0
0

Analiza kolorystyczna – odnoszę wrażenie, że ta metoda, popularna w latach 90. (a przynajmniej ja pamiętam wzmianki o niej z kolorowych magazynów dla kobiet, które przeglądałam wówczas jako niedorosła) przeżywa ostatnio drugą młodość. I to za sprawą widocznego zainteresowania kwestiami minimalizmu, porządkowania własnej garderoby, stylu Francuzek. Niedoścignioną mistrzynią w pisaniu na ten temat jest Maria, autorka bloga „Ubieraj się klasycznie” , ani mi w głowie stawać z nią w szranki, dorzucę tylko własny kamyczek do tego ogródka.

Czy dzielenie typów urody na ciepłe lata, czyste wiosny, prawdziwe zimy etc. ma sens? Zdecydowanie tak, jeśli oderwiemy się od schematu myślenia o „analizie kolorystycznej” właśnie w kontekście ostatniej dekady ubiegłego wieku,  jako spotkaniu z panią stylistką, która przykłada nam do twarzy ścinki materiału w różnych kolorach. Jeśli chce się stworzyć własny styl i zbudować garderobę złożoną wyłącznie z ubrań, w których wyglądamy znakomicie i które uwielbiamy, odnalezienie „naszych” kolorów powinno być jednym z pierwszych kroków przy eliminacji nietrafionych nabytków. (Patrz: „Lekcje Madame Chic” i słynny dialog narratorki z rzeczoną Madame, która obrzuca pełnym dezaprobaty spojrzeniem jej zielony sweterek i rzuca: „Wyglądasz w niej jak zmyta”. – Czyli nie powinnam nosić zielonego? – pyta speszona Jennifer. – Ależ skąd! – odpowiada Madame i zaczyna wymieniać odcienie tej barwy, w których Amerykance będzie idealnie do twarzy.)

Tyle, że panią stylistkę z kompletem ścinków może zastąpić nam dziś z powodzeniem Internet – oprócz bloga Marii funkcjonuje w nim cała masa nie tylko polskojęzycznych stron poświęconych zagadnieniu kolorystycznej palety – oraz własna intuicja.

Gdy zaczęłam wgryzać się w temat typów i podtypów kolorystycznych, z początku obawiałam się zagubienia w tych niuansach, ale szybko doszłam do wniosku, że jestem czystą  zimą (clear winter). Wystarczyło przypomnieć sobie, w jakich kolorach zawsze czułam się wyraziście, dobrze, które wzmacniały moje naturalne ubarwienie – i za które zbierałam najwięcej komplementów od otoczenia. Nietrudno było też zdiagnozować jasny, porcelanowy kolor skóry, która dość trudno się opala, oczy w intensywnie niebieskim kolorze z odcinającymi się kontrastowo tęczówkami i włosy, które po urodzeniu miałam ciemnobrązowe, prawie czarne, potem mi trochę zjaśniały, a potem – też intuicyjnie – farbowałam je długo na atramentową czerń (teraz wróciłam do ciemnego brązu). Taka diagnoza mocno ułatwia życie. Nie dla mnie niestety jesienne rudości, beże, zgniłe zielenie i kości słoniowe. Ale już neonowa czerwona pomarańcz jak najbardziej – niby z pozoru nie pasuje do zestawu kontrastowych, wyrazistych barw, a jednak – sprawdziłam! –  to jedyny odcień pomarańczowego, w jakim dobrze czystym zimom.

Oto moja paleta kolorów (ta ostra pomarańcz to ostatni kwadracik na górze po prawej). Wszystko się zgadza!

clearwinter

Analiza kolorystyczna uświadamia też, że zachwycając się francuskim stylem i minimalizmem, warto zachować zdrowy rozsądek – szukać tego, co pasuje do mnie, a nie tego, co trzeba nosić, bo napisała tak Ines de Fressange czy jakaś inna autorka. Beże i szarości nie są dla każdego. Nie każdemu typowi urody pasuje granatowy. Natury nie da się oszukać, ale można jej pomóc.

A co Wy sądzicie o tej metodzie? Sprawdza się?


Tagged: francuski styl, French Style, garderoba minimalistki, Ines de la Fressange, minimalistka, trend francuski

Francuski styl, interpretacje cz. 1

$
0
0

Ikony stylu – taką kategorię często można spotkać na blogach związanych z minimalizmem oraz w zestawieniach na Tumblr czy Pintereście. Sama też od dłuższego czasu zastanawiałam się nad wskazaniem kilku osób, które uważam za „kobiety z klasą” – mają przemyślany, konsekwentny i charakterystyczny własny styl. Nawet odgrażałam się na blogu, że to zrobię. Ale jako istota z natury przekorna, nie zrealizowałam zamierzenia od razu. A teraz, czytając komentarze pod bardzo ciekawym wpisem Styledigger o stylu właśnie, odkryłam, że jedna z czytelniczek zwróciła uwagę na osobę, której styl również wpadł mi ostatnio w oko w związku z najnowszą jej inicjatywą – „Energetyczni 50+”, projektem fotograficznym pokazującym, że życie nie kończy się na pięćdziesiątce. Czytając wywiady z Lidią Popiel,  nie mogłam nie zauważyć jej bardzo oszczędnego w formie, spójnego i idealnie dopasowanego do jej urody i stylu życia wizerunku. Poświęcę więc mu parę zdań, traktując jako przykład ilustrujący wpis Asi, z tym większą chęcią, że Lidia nie należy do grona często przywoływanych w stylowych zestawieniach młodziutkich aktorek i piosenkarek. Mam wrażenie, że im bardziej przybywa nam lat, tym większej nabieramy świadomości własnego wyglądu, ale z drugiej strony, w miarę jak ciało się zmienia i trzeba o nie intensywniej dbać, by utrzymać się w formie, bogactwo fasonów, wzorów i kolorów, z jakiego można czerpać garściami będąc młodą dziewczyną, przestaje być nieograniczony.  Dlatego niełatwo, zwłaszcza w Polsce, znaleźć kobiety w wieku 40 plus, które świecą autentyczną klasą. Dodatkowo, jeśli ma się raczej minimalistyczny gust, trudno znaleźć takie, których styl  wpisywałby się w osobiste estetyczne preferencje. W środowiskach tzw. celebrytów dominuje wciąż styl a la czerwony dywan – tiule, cekiny i falbany, albo kopiowanie kilku najbardziej modnych w danym sezonie młodzieżowych tricków i desperacka pogoń za uciekającym czasem, wyrażająca się w nadużywaniu takich dobrodziejstw medycyny estetycznej, jak kwas hialuronowy czy botoks.lidia-popiel-na-konferencji-fashion-designer-awards-2013-NEWS_MAIN-45034

lidia-popiel-na-otwarciu-nowego-salonu-noble-place--NEWS_MAIN-53929

gwiazdy-na-pokazie-vistula-jesien-zima-2014-2015-lidia-popiel-fot-akpa

Lidia Popiel wyróżnia na tym tle naturalność i charakter – zresztą wyznaję teorię, że jedno współgra z drugim i tylko kobiety, które wiedzą, czego chcą, potrafią stworzyć spójny, wyrazisty styl, jakiego nawet sztab stylistów nie zdoła wyprodukować w przypadku gwiazdki znanej z tego, że jest znana – będzie wyglądać dobrze, poprawnie, i nic poza tym.  Nasza bohaterka nie jest tylko żoną – ozdobą znanego aktora, fotografowaną z nim na przyjęciach, ale kobietą samodzielną, realizującą z powodzeniem własne artystyczne pasje.

lidia-popiel-na-spotkaniu-prasowym-atlantic-NEWS_MAIN-50456

Jeśli by się zastanowić, to styl Lidii Popiel byłby najbliższy opiewanemu nie tylko tutaj stylowi francuskiemu – nie powielanemu ślepo, wedle przykazań z książek, ale zinterpretowanemu na sposób autorski (drugą świetną interpretatorką tego stylu jest Małgorzata Szumowska, ale o niej kiedy indziej). Jest w nim coś męskiego, surowego, ale jednocześnie nie ma wątpliwości, że nosząca się w taki sposób osoba jest kobieca, choć kobiecością nie epatuje w sposób oczywisty. Najbardziej charakterystyczny element to męskie koszule – sama Lidia Popiel przyznaje w wywiadach, że ma do nich słabość i będąc we Włoszech, podglądała sposoby, na jakie mężczyźni podwijają rękawy, żeby brać z nich przykład. Głównie są to koszule białe, ale sporadycznie trafiają się też inne kolory lub wzory (na przykład prążki). Do tego dżinsy i botki na obcasie, albo innego rodzaju buty na obcasie, mocne, zwracające uwagę – i już mamy jeden z uniformów. Inny to dobrej jakości t-shirt (najczęściej biały) z długim lub krótkim rękawem, ciemna marynarka i dżinsy. Czasem zamiast dżinsów są spodnie khaki o nonszalancko podwiniętych nogawkach albo z dużą ilością kieszeni. W ogóle Lidia Popiel często wykorzystuje elementy stylu safari, współgrające z jej profesją fotografki, która dźwiga tony sprzętu i musi poruszać się często w trudnym terenie. Do tego inne klasyki. Mała czarna. Płaszcz typu trencz. Skórzana krótka kurtka, też często widoczna na zdjęciach Lidii znalezionych w sieci, która dodaje pazura prostym sukienkom. Choć są to wszystko ubrania bazowe, widać, że dobrej jakości.

lidia-popiel-na-prezentacji-kolekcji-aryton-jesie-zima-2013-2014-NEWS_MAIN-67178lidia-popieljpg-NEWS_MAIN-8656

Kolory czerń, biel, szary, beże, pasujące przy tym typie urody. Czasem trafia się egzotyczny, przykuwający uwagę element, jak błękitna, połyskliwa sukienka w stylu chińskim – wówczas reszta jest stonowana, by mógł grać sam w sobie. Odloty zazwyczaj w dodatkach – zwracające uwagę buty, torby, naszyjniki.

Lidia Popiel

Lidia Popiel jest też jedną z nielicznych znanych Polek, które nie wpadły w panikę, że gdy przekroczy się magiczną granicę czterdziestu lat, dłuższe włosy  automatycznie „dodają lat” i należy natychmiast je obciąć, zaopatrując się w koafiurę godną starszej pani. Przeglądając zdjęcia Francuzek w tym samym wieku, znacznie częściej można natknąć się na kobiety z zadbanymi włosami do ramion, w naturalnych kolorach. (Inną moją faworytką w zakresie fryzur jest nieżyjąca już Agnieszka Osiecka, która wspaniale nie przejmowała się tym, co „wypada” i jeszcze pod koniec życia nosiła włosy upięte w długi koński ogon).

Mało biżuterii, jeśli już to naturalna (brawo za bursztyn!) Zwykle jest to wyrazisty naszyjnik, czasem kolczyki. Rolę dodatków pełni najczęściej zegarek i szminka. Przeciwsłoneczne okulary. Wyraźnie zaznaczone usta to też element stylu rzadko spotykany wśród dojrzałych kobiet w Polsce, a szkoda. Jedyną osobą, która z czerwonej szminki uczyniła swój znak charakterystyczny niezależnie od wieku jest profesor Jadwiga Staniszkis i długo, długo nikt.

Oczywiście, Lidii Popiel, jak każdemu, zdarzają się modowe wpadki, co też jest pocieszające, bo świadczy o tym, że nie jest cyborgiem bez skazy!  Delikatnej urodzie nie służą falbanki i kwiatowe sukienki – stwarzają ryzyko, że będzie się wyglądać „pańciowato”, idealnie podkreślają ją natomiast proste jednokolorowe suknie (z dekoltem lub bez) – czerń, czerwień, beże.

Jak Wam się podoba styl Lidii? I czemu tak mało wyglądających w ten sposób kobiet widać na polskich ulicach, nie mówiąc o zdjęciach z kronik towarzyskich?


Tagged: francuski styl, garderoba minimalistki, jakość, lidia popiel, slow fashion, styl, trend francuski, ubrania

Francuski styl, interpretacje, część 2

$
0
0

Polskie kino święci triumfy, więc kontynuując temat, przyjrzyjmy się stylowi osoby, o której wspomniałam w poprzednim wpisie, a która jest również dowodem na to, że by świetnie wyglądać, nie trzeba mieć –nastu czy dwudziestu lat. Jej przykład może też nas nauczyć, jak dobrze zaadaptować zgrane – wydawałoby się – elementy podpinane zwykle pod kategorię „styl francuski”, tak, by stały się czyimś osobistym, charakterystycznym stylem.

Do Małgorzaty Szumowskiej mam słabość, nie tylko dlatego, że pochodzi z mojego miasta (więc mamy – co dla tego miasta typowe – iluś tam wspólnych znajomych). Lubię jej typ filmowej wrażliwości – „33 sceny z życia” były do tej pory najmocniejszym akcentem i czekam na premierę „Body/Ciało”, krążącego wokół podobnych zagadnień. Obserwując jej artystyczny rozwój, cenię też konsekwencję, pracę nad sobą, szczerość wypowiedzi, często idących pod prąd konwencjom, co widać wyraźnie w wywiadzie-rzece wydanym kilka lat temu przez Krytykę Polityczną. Podoba mi się, że nie ukrywa swojej metryki (choć  trudno uwierzyć, że przekroczyła czterdziestkę), otwarcie przyznaje, iż za najbardziej interesujące uważa kobiety właśnie w wieku 40-50 lat. Podczas kręcenia „Sponsoringu” mieszkała w Paryżu i – jak opowiadała we wspomnianym wywiadzie – przy tej okazji podglądała styl Francuzek, zauważając, że nie próbują odmładzać się na siłę, codzienna pielęgnacja jest dla nich ważniejsza niż tony makijażu, kilka doskonałej jakości rzeczy od ton przypadkowych ubrań w szafie oraz że naturalność nie musi mieć nic wspólnego z zaniedbaniem.

To wszystko ma związek ze stylem. Metodą podobnych eksperymentów, jak podczas prac nad kolejnymi filmami, udało się jej stworzyć  bardzo przemyślany, lecz prosty wizerunek, w którym wszystko do siebie pasuje. Jednocześnie patrząc na zdjęcia Szumowskiej ma się wrażenie, że dobór garderoby przychodzi jej niezwykle naturalnie, nie kombinuje godzinami, co by tu ze sobą zestawić. Właśnie ta lekkość, pozorna niedbałość uchodzi za główny wyznacznik tego, co nazywamy stylem francuskim. Ponoć albo się to ma, albo nie, ale jak widać, można też do tego dojrzeć. Podstawowym warunkiem jest właśnie samoświadomość i samoakceptacja.

Sama Szumowska przyznaje, że jej styl ewoluował – najpierw była młodzieńcza ekstrawagancja, potem wpływ kalifornijskiego luzu w wydaniu Małgorzaty Beli, odtwórczyni głównej roli w jednym z pierwszych filmów reżyserki „Ono”, z którą się zaprzyjaźniły na tyle, że nawet ostrzygły się identycznie u tego samego fryzjera. Jedno i drugie w końcu się jej znudziło, choć bez tamtych etapów nie doszłaby zapewne do miejsca, w którym jest teraz.

Obecny wizerunek Szumowskiej, tak samo jak w przypadku Lidii Popiel, jest zgrany również z charakterem i stylem bycia reżyserki. Nietrudno zauważyć, że jest osobą szczerą, konkretną, nie przebierającą w słowach, dynamiczną i bardzo naturalną. To kobieta, która wie, czego chce i po to sięga. Ale żaden z niej typ zimnej bizneswoman. Mimo delikatnej urody nie jest też typem romantycznego elfa, równie trudno wyobrazić ją sobie jako damulkę biegającą na co dzień w eleganckich sukienkach czy kostiumikach. Natomiast szpilki do dżinsów i granatowej marynarki, na zasadzie przełamania, już jak najbardziej. Szumowska wygląda kobieco, ale ma wciąż w sobie coś z dziewczyny. Łobuzerskiej dziewczyny.

magorzata-szumowska-na-38-festiwalu-polskich-filmw-fabularnych-w-gdyni-NEWS_MAIN-65777

63rd Annual Berlinale International Film Festival - "In the Name of" Photocall

Podstawą codziennego uniformu reżyserki są dżinsy – czasem są to rurki, trafiają się dzwony, albo luźne, poszarpane, zgodnie z najnowszym trendem. Do tego podkoszulek z mięsistej bawełny, bluzka bez rękawów z materiału wyglądającego na jedwab albo bawełniana koszula. Na wierzch marynarka lub kardigan. Do dżinsów botki, zwykle na obcasie, albo szpilki. Opcjonalnie – zamiast  dżinsów skórzane wąskie spodnie, cygaretki albo luźne, opadające na buty spodnie z materiału. Kaszmirowe albo wełniane swetry lub kardigany-swetrzyska. Koszule proste w kroju, a la męskie. Baletki. Kapelusze. Nie ma tu fajerwerków.  Kolory bazowe: granat, szary, biel, czerń, beż. Niekiedy trafia się czerwień albo fuksja, na zasadzie jednego, mocnego akcentu (dobrym przykładem jest marynarka w intensywnym, pomarańczowym kolorze, na premierze „W imię…” w towarzystwie jasnoniebieskich dżinsów, czarnej bluzki i czarnej kopertówki albo intensywnie błękitna sukienka skontrastowana ze swetrem musztardowej barwy).

7006a7b5ebb0a2993d0f045ae9f4627adb82b317

119483

Reżyserka ewidentnie ma też słabość do różnych wariacji na temat marynarskich pasków, choć najczęściej jest to klasyczne biało-granatowe połączenie. Często gra fakturą, gdy cały strój jest monochromatyczny. Czasem mamy zabawę w prześwitywanie, jak czarny biustonosz założony do białej bluzki na premierze „Body/Ciało”. Skórzaną kurtkę ramoneskę albo spodnie, czyli rockowy luz a la Jim Morrison. Z pozoru są to więc zgrane patenty, jak z podręcznika francuskiego stylu, nie ma tu patentów, o których nie czytałybyśmy, a jednak wyglądają indywidualnie i ożywczo. Widać też, że Szumowska wykorzystuje te same elementy co Lidia Popiel, a jednak w jej interpretacji nabierają odmiennego wyrazu.

magorzata-szumowska-na-premierze-filmu-w-imi-MAIN_NO_LOGO-64787

szumowska-pt

nara_170311

Co jeszcze? Świadomy nieład na głowie. Zero makijażu, jeśli się pojawia, to albo mocne oczy, albo usta w kolorze intensywnej czerwieni. Niewiele biżuteryjnych dodatków – raczej wypatrzymy kilka skórzanych bransoletek na ręce niż naszyjnik z pereł.

cf886bc9aeaa3d6d1daa85e23b3cd4ab

Taki styl,  z założenia sprzyjający szczupłym i wysokim,  prezentuje się na Szumowskiej idealnie. Każdej matce dwójki dzieci można życzyć takiej zgrabnej, wysportowanej sylwetki. Ale to nie tylko geny (sama Szumowska przyznaje, że w dzieciństwie była typem obżartucha i jako nastolatka wyglądała zgoła inaczej), tylko systematycznej pracy nad ciałem. Z wywiadów można dowiedzieć się, że reżyserka praktykuje jogę i biega. Ma świadomość zgrabnych nóg, więc je eksponuje, ale najczęściej przy oficjalnych okazjach, jak uroczystość wręczenia filmowych nagród. Nawet jeśli przy okazji łamie ustalone konwencje nie odsłaniania jednocześnie nóg i dekoltu, dzięki jej nonszalancji efekt nie jest wulgarny.

scena z: Ma³gorzata Szumowska SK: , , , , , , , , , , fot. Engelbrecht/AKPA

Dodatkowym czynnikiem nadającym stylowi indywidualność jest miksowanie – reżyserka  jest stałym gościem lumpeksów, ale obok wyszperanych tam zdobyczy wprawne oko rozpozna zamszowe botki od Isabel Marant albo charakterystyczny żakiet z jednej starszych kolekcji.

A Waszym zdaniem taka interpretacja jest przekonująca? Można się zainspirować?


Tagged: francuski styl, French Style, garderoba minimalistki, jakość, małgorzata szumowska, małgorzata szumowska styl, mniej znaczy więcej, szumowska moda, szumowska styl ubierania, trend francuski

Kupić, nie kupić

$
0
0

Czas krzyczących zewsząd wyprzedaży skłania do przypomnienia sobie paru zdroworozsądkowych reguł, przetestowanych kilka lat temu podczas pierwszego czyszczenia szafy, gdy postawiłam na jakość, nie ilość. Spisuję je tutaj. Mogą okazać się przydatne dla kogoś, kto chciałby kupować mniej, wie dobrze, że niczego mu już w zasadzie nie brakuje, a mimo tego syreni śpiew reklam informujących o obniżkach nieustannie pieści mu uszy. Jeszcze chwila, a mu ulegnie i cała zabawa z przepełnionymi półkami zacznie się od nowa.

  tumblr_nn9taj7lXt1rsyaepo1_500

Źródło: http://incessantcoffeedrinking.tumblr.com

Przede wszystkim dobrze jest uświadomić sobie, czym się dysponuje. Za pretekst do przeglądu garderoby może posłużyć początek lata. Być może te jej elementy, które wpadły nam w oko na zestawieniach w Pintereście albo zdjęciach z Tumblr, i  już mieliśmy kliknąć „kup to” podczas przeglądania wyprzedażowych ofert w sklepach internetowych, tkwią sobie w najlepsze gdzieś w czeluściach szafy. Gdy ma się dużo ubrań, w dodatku popakowanych warstwami na półkach, często o wielu z nich zwyczajnie się zapomina – wiem o tym z własnych doświadczeń. Dlatego też naczelną zasadą, jaką przyjęłam robiąc kilka lat temu czystki w szafie, było układanie ubrań tak, by było je wszystkie widać. Jedna warstwa, żadnych drugich rzędów, nawet reprezentujących ubrania na inną porę roku. Latem ubrania zimowe – typu wełniane swetry – układam na wyższych półkach, bo nie muszę po nie sięgać codziennie, pozostałe niżej, ale wszystkie są na widoku. Płaszcze i inne okrycia wierzchnie wiszą na wieszakach, poniżej stoją buty, ułożone w rzędach. Tym samym wreszcie wiem, co mam. Druga reguła, pozwalająca uniknąć przeładowania szafy, skutkującego utratą orientacji w jej zasobach, brzmi – bilans musi wyjść na zero, czyli każda nowa rzecz dochodząca do zbioru oznacza konieczność pozbycia się innej.

Reguła kolejna równa się trzymanie się z dala od wszelkich sklepów z ubraniami – czy to realnych, czy wirtualnych. Czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal, a każda taka wizyta automatycznie stwarza potrzeby. Nowe. A nie każdy potrafi się im oprzeć, jeśli przyzwyczaił się do kupowania. Odciąć wszystkie listy subskrypcyjne, oznaczyć jako spam, nie zaglądać do spamu – nie jest trudno oszaleć dla jakiejś kompletnie niepotrzebnej rzeczy, której zakup wcześniej racjonalnie sobie wyperswadujesz, tylko dlatego, że dostajesz maila z jaskrawym hasłem ” obniżka o 50 proc.” Korzyść z zastosowania reguły wieloraka – mniej wpatrywania się w monitor, więcej czasu na inne, bardziej rozwijające zajęcia. Stopniowo można zastąpić jeden nawyk innym, bardziej sensownym, a równie wciągającym, na przykład zamiast wracać do domu drogą z przystankiem w galerii handlowej, wybierać trasę przez park i gapić się na drzewa. Albo przysiadać na chwilę z książką w ulubionej kawiarni.

Reguła czwarta, dla tych, którzy czują się uzależnieni – nie przeglądać dla odprężenia zdjęć na Instagramach, Pinterestach, jeśli wiemy doskonale, że prowokują do zakupów. Można natomiast podejść do sprawy na odwrót – potraktować je jako rodzaj twórczej inspiracji do czerpania z tego, co już mamy.

tumblr_njxh7kEy9E1s6ofheo1_500-1

Źródło: http://incessantcoffeedrinking.tumblr.com

Przede wszystkim zaś warto uświadomić sobie, jakie rzeczywiste powody stoją za kupowaniem, jeśli czujemy, że ubrań przybywa nam w postępie geometrycznym i coś, co było fundowaniem sobie od czasu do czasu przyjemności, wymyka się spod kontroli jak nałóg. Bez tej refleksji łatwo jest popaść z jednej niezdrowej skrajności w drugą skrajność i obwiniać się za każdy zakup, jakby świat miał się od tego zawalić. Podejście „slow fashion” to nie zakon o ścisłej klauzurze, w którym każde odstępstwo od reguły „dopuszczalnej” liczby ubrań w szafie zasługuje na karę. Zamiast wpadać w huśtawkę oszalałego kupowania na przemian z restrykcyjną zakupową dietą, lepiej zatrzymać się na chwilę i wsłuchać w siebie. Może kupujemy, bo czujemy się samotni, niedocenieni, nie dość atrakcyjni? Historia o Kopciuszku to tylko bajka, ubrania czy buty nie zmienią w inną, lepszą osobę kogoś, kto ma problem z samoakceptacją, choć gromadząc sterty szmatek, zachowuje się, jakby wierzyła w szansę takiej metamorfozy. Ich kupowanie służy chwilowej poprawie nastroju – po której rodzi się następna potrzeba domagająca się natychmiast zaspokojenia, a rzeczywisty problem, tkwiący gdzieś pod spodem, pozostaje nierozwiązany. Prawdziwą odmianę w dłuższej perspektywie może przynieść tylko zdrowy tryb życia, regularne ćwiczenia, jedzenie dobrej jakości posiłków w rozsądnych ilościach, wysypianie się. Może lepiej zainwestować w lepsze jedzenie i buty do biegania, dzięki czemu trwale poprawi się nam sylwetka i kondycja, niż dopełnić półkę jeszcze jedną sukienką, która już za chwilę może okazać się zbyt ciasna?

No i jeszcze jedno, najważniejsze, też z autopsji: do zmian potrzebna jest najpierw motywacja, a potem silna wola. Dla mnie kiedyś taką motywacją do zmiany trybu życia było własne zdjęcie z pewnego wydarzenia, zamieszczone na portalu społecznościowym. Patrząc na nie, uświadomiłam sobie, że niepostrzeżenie zaczęłam zmierzać w kierunku, w którym niekoniecznie chciałabym podążać. Może trochę przesadziłam (byłam na nim też zmęczona i zła, nie tylko cięższa o parę kilogramów) ale zadziałało jak zimny prysznic. Nie potrzebowałam już żadnych motywujących tekstów. Kiedy brak takiego mocnego, wewnętrznego impulsu, można w nieskończoność szukać w Internecie wskazówek, jak ograniczyć swoją garderobę albo stać się prawdziwym minimalistą/esencjalistą/zwolennikiem prostego życia (niepotrzebne skreślić), zamiast zwyczajnie wstać od komputera i zabrać się do roboty.


Tagged: czyszczenie szafy, garderoba minimalistki, minimalizm, mniej znaczy więcej, slow fashion, ubrania, zakupy, świadoma konsumpcja

Marki godne zaufania – subiektywny przegląd

$
0
0

Cena i jakość – ten wątek często przewija się w komentarzach. Pisząc tutaj kiedyś negatywnie o jakości w kontekście tańszych sieciówek, przeciwstawiałam jej tzw. średnią półkę. Minęło trochę czasu i dostrzegam smutny symptom: coraz więcej marek z tego segmentu nieuchronnie zmierza w stronę sieciówkowego standardu. Weźmy choćby Benettona i Sisleya – pamiętam doskonale, i to wcale nie z odległej przeszłości, naprawdę porządnie wykonane i pomysłowe pod względem wzornictwa kolekcje – zresztą buty i płaszcz kupione wówczas służą mi do dziś, już co najmniej 3 lata –  a teraz na półkach coraz częściej króluje poliester w najbardziej tandetnym wydaniu, akryl i cienka, przypominająca szmatkę bawełna.

Styledigger ostatnio przedstawiała polskie marki, które ceni za jakość. Dokładam do tego cegiełkę w postaci zestawienia paru marek ze średniej półki – niekoniecznie polskich, ale w Polsce dostępnych (choćby online), które z czystym sumieniem mogłabym dziś polecić innym, przetestowawszy na własnej skórze w ciągu kilku lat prowadzenia tego bloga. Dla kontrastu będzie również lista największych rozczarowań – w kolejnym poście. W obu przypadkach życie zweryfikowało kilka mitów.  O większości firm pisałam już wcześniej. Nie jest to wpis w żaden sposób sponsorowany.

Marc O`Polo – Częstym zarzutem, jaki słyszę pod adresem tej marki, jest nuda i smutek. Rzeczywiście, większość rzeczy występuje w klasycznych krojach i podstawowej palecie kolorów. Moim zdaniem sporo zależy od kolekcji – tegoroczna, oparta na beżach, brązach i pastelach, nie jest w stanie wywołać we mnie żywszych uczuć, natomiast osoby o typie urody Umy Thurman, twarzy kampanii marki, na pewno znajdują sporo dla siebie. Kolorystyka kilku poprzednich była znacznie bardziej żywa i zróżnicowana. Niekwestionowaną zaletą marki jest natomiast powtarzalność, podobnie jak w przypadku znacznie droższego A.P.C. – można być pewnym, że te same elementy garderoby powtórzą się w lekko zmodyfikowanym wariancie co sezon (na przykład zawsze znajdzie się w niej klasyczna dżinsowa koszula, tylko w nieco innym odcieniu albo spodnie typu chinosy), jeśli więc ktoś  kompletuje bazę swojej szafy, może to albo zrobić raz a dobrze, albo spokojnie uzupełniać ją co sezon o te wersje ubrań, które najbardziej mu przypadną do gustu. A potem można już wcale do Marc O`Polo nie zaglądać, przynajmniej przez kilka lat, bo są to rzeczy naprawdę porządnie wykonane i  dopracowane w szczegółach. Buty o podeszwach szytych, a nie klejonych, kołnierzyki i mankiety koszul podszyte dodatkową tkaniną, jeśli torba, to ze skóry, sukienki z bawełnianą, a nie poliestrową podszewką. Najlepiej zaopatrywać się tam w podstawowe, niezbędne ubrania, jak prosta biała koszula, mała czarna, skórzane sandały, podkoszulki z mięsistej, organicznej bawełny. Plusem jest też serwis – gdy rok temu przetarły mi się gumki przy zapięciach ulubionych sandałów, bez najmniejszych problemów przyjęli je do naprawy, choć buty kupowałam dwa lata wcześniej i dawno już nie miałam paragonu. Atrakcją dla stałych klientów są sekretne wyprzedaże – kupony przesyłane na domową skrzynkę pocztową, pozwalające na tańszy o 30 proc. zakup tuż przed ogłoszeniem obniżek w sklepach, a także przygotowywany w duchu „slow fashion” wysmakowany magazyn, ukazujący się raz na kwartał i również przesyłany pocztą.

COS. – To sklep, który długo istniał dla mnie głównie w kategorii „rzeczy, które dobrze podziwiać na wieszakach, ale lepiej trzymać się od nich z daleka”. Gołym okiem widać inspiracje architekturą i designem, a więc trudne kroje, zabawa asymetrią, według opinii niektórych gwarantowany efekt „the man repeller”. Tymczasem ku mojemu zdziwieniu ostatnio coraz częściej coś wpada mi w oko, być może też zależy to od kolekcji, albo po prostu ten styl lepiej wygląda na człowieku po zrzuceniu kilku nadprogramowych kilogramów. Warto mierzyć tam ubrania niekoniecznie spektakularnie prezentujące się na wspomnianym wieszaku, bo często dopiero przed lustrem, na żywym modelu zaskakują  dopasowaniem. Szyte porządnie, zazwyczaj z naturalnych tkanin (wpadki zdarzają się, jak wszędzie, ale niezwykle rzadko), podporządkowane idei minimalizmu w duchu skandynawskim, pożenionym z japońską fantazją. Gołym okiem widać inspiracje architekturą i designem. To też marka pozwalająca skompletować trwałą bazę, tyle że w przeciwieństwie do Marc O`Polo – z pazurem. Jej siostra, &Other Stories, wciąż nieobecna w Polsce, też jest warta uwagi – choć częściej niż bawełnę można tam napotkać poliester, za to godne uwagi są buty (znacznie większy wybór niż w COS) i dodatki.  W COS, podobnie jak w Marc`O`Polo, bez bólu dla portfela najlepiej zaopatrywać się na wyprzedażach, na które czasem trafiają również rzeczy z poprzednich kolekcji.

Marimekko – o tej flagowej fińskiej marce też już tutaj wspominałam, jest celem dla zwolenniczek op-artowych zabaw i ciekawej grafiki. Perfekcja wykonania, supertrwałość ( te legendy o sukienkach Marimekko przekazywanych przez matki córkom), niestety mająca bolesne przełożenie na cenę, ale warto czaić się na wyprzedaże lub na aukcje na eBayu, a będąc w Helsinkach, zajrzeć do przyfabrycznego outletu, będącego celem pielgrzymek japońskich i koreańskich turystów. Nie dziwię się, że Marimekko jest tak popularne właśnie w Japonii – udaje im się bezbłędnie łączyć przeciwieństwa:  ascezę z rozbuchaniem wzorów. Wiem, że są tacy, których od Marimekko będzie odrzucać – zbyt odważne, zbyt kolorowe, zbyt wariackie (choć to tylko najbardziej widoczna część obrazu marki) ale dla kogoś, kto ceni sobie minimalizm, lecz lubi go przełamać pojedynczymi spektakularnymi akcentami, część asortymentu marki będzie niebezpiecznie zbliżać się do ideału.

Filippa K – dostępna w Polsce głównie w sklepach internetowych, skandynawska marka z ubraniami „bazy”, porządnie wykonanymi, ze szlachetnych materiałów. Niestety – podobnie jak wcześniej wymienione – dość droga, więc kierunek wyprzedaż…. To w trakcie jednej z nich udało mi się zupełnym przypadkiem znaleźć za pół ceny granatowy płaszcz ze 100 proc. wełny, na podszewce, jeden z nielicznych brakujących elementów w mojej idealnej garderobie. Uwaga, skandynawska rozmiarówka jest nieco większa od polskiej – to samo zastrzeżenie odnosi się do Marc O`Polo – więc lepiej jednak mierzyć ubrania lub wybierać takie sklepy internetowe, które oferują bezproblemową możliwość bezpłatnej wymiany lub zwrotu w dłuższym okresie.

A.P.C. – ceny szalone, nawet jeśli uwzględnimy obniżki, ale mimo wszystko warto oszczędzać na tę jedną, jedyną rzecz, która wpadnie nam w oko – tym bardziej, że lekko zmodyfikowane ich wersje pojawiają się w kolekcjach firmy co sezon. Na przykład bezbłędne dżinsowe koszule i sukienki, spodnie z surowego dżinsu, skórzane sandały i botki. Niestety, A.P.C. podwyższyło cenę za wysyłkę do krajów europejskich, więc zakupy poprzez ich stronę internetową zupełnie przestały się opłacać – najlepiej odwiedzić butik stacjonarny podczas wyjazdu, najbliższy znajduje się w Berlinie.

Do listy dorzuciłabym jeszcze Weekday – skandynawski minimalizm z odlotami raczej w formie niż kolorystyce (choć też warto uważnie sprawdzać skład materiałów), Muji (zasób solidnej, choć nudnej bazy) oraz brytyjski Toast, którego oferta jest w Polsce dostępna tylko przez internet – choć, co ciekawe, szyją również i u nas i można się nieźle zdziwić na widok metki „made in Poland” – dla koszul, dżinsu, butów i toreb. Zwłaszcza wyprzedażowo, choć najciekawsze rzeczy w najbardziej popularnych rozmiarach zwykle znikają z wirtualnych półek długo przed jej rozpoczęciem.

Jeśli chodzi o marki polskie, mam kilka sprawdzonych, którym ufam bez zastrzeżeń: Wearso (za świetnej jakości bawełnę i wykonanie tych ekologicznych z ducha ubrań, a przy tym za twórczą fantazję i konsekwencję), bynamesakke (też brawo za bawełnę), Dream Nation (w zasadzie wszystko co powyżej, plus kolor), Kaaskas. Fantastycznie nosi mi się kupioną niedawno piżamę Lunaby. Bez mrugnięcia okiem, gdyby tylko cena nie grała dla mnie teraz roli, zainwestowałabym w coś ponadczasowego, a spektakularnego od Joanny Klimas czy Ani Kuczyńskiej. W wypadku nagłego zapotrzebowania na torbę ze skóry zapukałabym do Kurnik Shop albo Slava Varsovia. A jednak tych nazw jest mało, choć oczywiście po zastanowieniu mogłabym wymienić jeszcze kilka innych – które przykuły moją uwagę, które chętnie bym przetestowała (gdybym nagle zapragnęła nie ograniczać, a powiększać zawartość szafy). Popieram ideę wspierania swoich i cieszę się, że pojawia się coraz więcej nowych osób chcących projektować rodzimą modę, ciągle jednak brak mi w niej różnorodności, autorskiego podejścia, odwagi w podejściu choćby do koloru – Dream Nation i Kaaskas są na tym tle chlubnymi wyjątkami.  Z jakością też, niestety, bywa różnie, zwłaszcza w przypadku marek, które chcą szybko odnieść sukces na fali popularności innych, które zapunktowały u odbiorców jakimś produktem – przykładem  może być szary dres, flagowy produkt Risk Made in Warsaw, od którego kilka lat temu zaroiły się stoiska wielu innych sprzedawców na targach młodej polskiej mody.

A jakie są Wasze sprawdzone typy, spełniające zarówno kryteria jakościowe, jak i estetyczne?


Tagged: estetyka, garderoba minimalistki, jakość, marki, minimalizm, mniej znaczy więcej, moda, zakupy, świadoma konsumpcja

Tak i nie

$
0
0

Jakiś czas temu zrobiłam sobie listę różnych ingrediencji związanych z wyglądem, które pociągają mnie bardziej, i takich, od których od zawsze trzymam się z daleka. Pierwszą z list (tę na „tak”) można by więc uznać za rodzaj spisu składowych stylu. Wypisując to zestawienie, myślałam sobie jednak, że to tylko zbiór współrzędnych, które dopiero trzeba połączyć, żeby ułożyły się w sensowny wzór, i każdy, komu ów wykaz wyda się bliski, pewnie zrobiłby to po swojemu. Na przykład u mnie na liście jest sporo elementów zaczerpniętych z męskiej garderoby, ale jeśli zestawiam kilka z nich naraz, to zwykle dodaję czerwoną szminkę i np. rozpuszczone włosy. U kogoś innego takim przełamaniem mogą być z kolei buty na obcasie.

Myślałam też, że prostota bywa pułapką. Można ubierać się najprościej jak można, i będzie się wyglądało schludnie, przyzwoicie, nawet elegancko (pułapka tzw. przepisów na minimalistyczną „capsule wardrobe”), lecz nie oznacza to, że inni, patrząc na kogoś, kto nosi się w taki sposób, uznają, że ma swój styl, który – przynajmniej tak go rozumiem – jest raczej dojściem do stopnia samoświadomości pozwalającego twórczo łączyć to, co gra człowiekowi w duszy, z tym, jak wygląda, tak, że stwarza wrażenie spójności. Niektórzy robią to instynktownie, jakby mieli tę zdolność w genach lub urodzili się z takim naturalnym darem, inni dochodzą do tego stanu dopiero z czasem. Jeden z przykładów takiej samoświadomości z rodzimego podwórka, który przychodzi mi teraz do głowy, to Joanna Klimas. Dlatego z coraz większą rezerwą podchodzę do kolejnych „podręczników stylu”, francuskiego czy jakiegokolwiek, na które w naszym kraju najwyraźniej jest zapotrzebowanie nie mniejsze niż w Stanach Zjednoczonych, gdzie ten typ literatury święci triumfy od dawna. Owszem, da się (i nawet trzeba) przekazać ludziom, jak łączyć ze sobą kolory, w czym wypada lub nie wypada pokazać się na oficjalnej uroczystości, jak dobrać proporcje, żeby skorygować sylwetkę. Nie da się powiedzieć komuś: weź to i to, złóż ze sobą te elementy i będzie świetnie, staniesz się osobą stylową. Taki człowiek musi najpierw sam wiedzieć, kim jest i czego chce, znać swoje atuty i ograniczenia, podpatrywać i testować, czasem metodą prób i błędów. To jak z gotowaniem – można zaglądać co pięć minut do przepisu, obawiając się odstępstw od instrukcji, i nauczyć się robić zupę poprawnie wykonaną, ale bez smaku. A można wiedzieć, co z czym współgra, lecz nie odmierzać każdej porcji miarką, dodać czasem szczyptę przyprawy o kontrastowym smaku. Brak tego nieuchwytnego „czegoś” i mimo usiłowań zamiast obrazu osoby, która posiada wyrazisty, własny styl mamy przebranie za grzeczną uczennicę albo prowincjonalną sekretarkę. Albo wystawowy manekin lub klona ulubionych postaci z Instagrama.

A teraz moja lista (niepełna, bo można by ją ciągnąć i ciągnąć). Macie swoją?

NIE:

  • falbanki i inne „kobiece” ozdóbki – bufki, plisy
  • białe koronki
  • mom jeans, które teraz przeżywają drugą młodość
  • bawełniane „tuniczki”
  • koszulki polo
  • obcisłe kardigany
  • haremki
  • mocno taliowane koszule
  • koszulki ze śmiesznymi napisami albo logo firm, w ogóle wszystko, co jest z napisami albo z logo, z wyjątkiem koszulek ze zdjęciami płyt zespołów
  • rybaczki
  • dwurzędowe płaszcze i marynarki
  • „wojskowe” spodnie ze ściągaczami u dołu
  • obcasy na platformie typu „końskie kopyto”, niesłychanie modne kilka lat temu
  • płaskie buty w szpic
  • trapezowe kroje sukienek, w których każda sylwetka wygląda jak w ciąży mnogiej
  • golfy
  • cienkie rajstopy w kolorze tzw. cielistym, zwłaszcza z lekkim połyskiem, noszone do spódnic
  • dresy jako ubiór na ulicę (dresy = sport)
  • styl bling-bling – dużo błysku, dużo biżuterii
  • akrylowe swetry
  • jakiekolwiek ubrania z poliestru i akrylu
  •  apaszki i krótkie chustki
  • krótkie motocyklowe botki, takie sięgające kostki (wyższe, do pół łydki, na mocnej podeszwie – to co innego)
  • kolory: żółty i zielony; z wyjątkiem „morskich” odcieni zielonego

TAK:

  • koszule o prostym, podobnym do męskiego kroju
  • spodnie cygaretki, także w kratki lub paski
  • chinosy
  • buty na słupkowym obcasie
  • ołówkowe spódnice lub spódnice o linii A
  • spodnie typu culottes
  • wełniane spodnie z wysokim stanem i szerokimi nogawkami
  • półbuty na płaskiej podeszwie
  • skórzane lub zamszowe botki na obcasie
  • sztyblety
  • sukienki kopertowe a la Diana von Furstenberg, ale gładkie, bez wzorów
  • szmizjerki
  • bluzki zapinane na guziki na plecach
  • koszule o japońskim kroju
  • dżinsowe, proste koszule
  • bluzki w marynarskie paski
  • dekolty V albo w łódkę
  • asymetria
  • op-art
  • białe kropki na czarnym tle
  • malarskie akcenty
  • klasyczne trencze
  • kombinezony
  • krótkie skórzane kurtki
  • długie wełniane płaszcze przewiązywane paskiem
  • duże chusty
  • kapelusze
  • mocne, kontrastowe zestawienia kolorystyczne i graficzne nawiązujące do op-artu
  • zwracający uwagę dodatek, noszony często – może to być np. zegarek
  • kolory: granat – ulubiony kolor bazowy, biel i czerń, także w typowym, szkolno-podstawowym zestawieniu: biała góra, czarny albo granatowy dół; szarości, zimne odcienie niebieskiego, czerwień, amarant
  • materiały:  bawełna, len, wełna, kaszmir, wiskoza, lyocell

INSPIRACJE:

  •  Japonia (wiadomo;)
  • Skandynawia
  • lata 20, 30. i 40. ubiegłego wieku
  •  wczesna Coco Chanel
  • new wave (zarówno francuska Nowa Fala filmowa, jak i nurt muzyczny)
  • punk
  • robocze uniformy
  • klasztorne szaty

Tagged: francuski styl, garderoba minimalistki, minimalistka, minimalizm, mniej znaczy więcej, moda, trend francuski, ubrania

Nowojorska asceza, lata 70.

$
0
0

Minimalizm, „proste życie” stały się świetnie sprzedającym towarem. Blogi, na które do tej pory regularnie zaglądałam, upodabniają się do siebie w przewidywalny sposób: wszędzie zdjęcia „bazowych” zestawów z linkami do sklepów, trochę pop-psychologii z nutką ezoteryki a la Marie Kondo, recenzje tych samych książek rozsyłanych przed wydawców, słusznie liczących na odpowiedź zwrotną w postaci pozytywnej opinii zwiększającej sprzedaż, marki chwalące się szlachetną prostotą, co prawda skopiowaną od innych marek, ale cel uświęca środki. Krajobraz przypomina trochę ten, który nastał po eksplozji popularności blogów z tzw. stylem ulicznym – świeżość zmieniła się w rutynę i wyrachowanie. Co zostanie, gdy opadnie kurz?

W ramach odreagowania warto sięgnąć do książki, którą wydano w czasie, kiedy nie było mnie jeszcze na świecie, a która już dawno dorobiła się szczególnego statusu wśród autorek anglojęzycznych blogów o slow fashion. Chodzi o „Cheap Chic” Caterine Milinaire i Carol Troy.

Upolowana w jednym z amerykańskich antykwariatów, książka, opisywana niemalże jako biblia dla zwolenników dobrowolnej prostoty w obszarze „strój”, nieco rozczarowała. Z dzisiejszej perspektywy opisy poszczególnych bazowych elementów garderoby i porady, co najlepiej kupić podczas wyprawy do Maroka lub Brazylii, trącą już nieco myszką. Znacznie ciekawiej i wciąż świeżo prezentują się natomiast portrety – w formie monologów – różnych osób, które opowiadają o swoim podejściu do mody i odzieżowych zakupów. O przyzwyczajeniach w tej materii opowiadają m.in. młody jeszcze wówczas Yves Saint Laurent, Fran Liebowitz czy Diana Vreeland. Tym razem skupiłabym jednak uwagę na innej postaci – nowojorskiej fotoreporterce Helene Gaillet, dziś już nobliwej pani, której podejście do sprawy zaimponowało mi mocno, zwłaszcza w zestawieniu z dzisiejszym udawanym ascetyzmem.

IMG_0531

„Jej dzień pracy zaczyna się zwykle punkt ósma i trzyma ją na nogach do szóstej, czasem siódmej wieczorem – piszą autorki książki. –  Ze względu na brak czasu na przebieranie się, Helene ograniczyła do minimum w swojej szafie bardziej strojne zestawy. Praca w intensywnym tempie wymusza dbałość zarówno o utrzymanie w dobrej formie ciała, jak i ulubionych ubrań. W tej chwili ma ich tak niewiele, że gdy podróżuje, zabiera tylko jedną torbę, którą może upchnąć bez kłopotu pod siedzenie w samolocie. Oto jej reguły:

„99 procent moich ubrań jest w jednym z trzech kolorów: granat, biały lub khaki. Prawie nigdy nie chodzę na zakupy, a jeśli już zdarza mi się na nie wybrać, wiem dokładnie, czego chcę. Rocznie wydaję na ubrania 80-100 dolarów plus koszt zakupy butów, i to wszystko.

Dżinsy w różnych odcieniach niebieskiego kupuję w sklepach z odzieżą wojskową. Zawsze są to Levisy (…) Ich krój jest zgrabniejszy – wydaje się, że Wranglery są projektowane z myślą o wielkich tyłkach, zaś Levisy – o tyłkach prawie niewidocznych. Levisy są cięte prosto i nigdy nie muszę ich przerabiać u krawca.

Noszę tę samą koszulę przez cały rok, nawet zimą, gdy jadę na narty. Sprawdza się tutaj teoria warstw: jedna, druga, trzecia rzecz, każda na drugiej. Bawełniane golfy idą pod spód, pod koszulę – kosztują około 3 dolarów w sklepie z odzieżą wojskową, a 10 dolarów – jeśli zrobione są z importowanej, rozciągliwej dzianiny akrylowej. Mam też chłopięce, zapinane na guziki koszule z Brooks Brothers, w trzech kolorach: białym, białym w niebieskie paski i żółtym – kupowane w ciągu ostatnich trzech lat. Kosztują 7 dolarów za sztukę plus 2 dolary za wyhaftowanie inicjałów, dzięki czemu mogą do złudzenia imitować koszule na miarę za 30 dolarów. Mam też trzy dobrej jakości jedwabne koszule, wszystkie w kolorze kości słoniowej. Najstarsza liczy sobie osiem lat. Znalazłam je na wyprzedażach, po około 50 dolarów za sztukę.  Zwykle żyją dwa, góra trzy lata, bo niestety żółkną podczas chemicznego prania.

IMG_0530

Buty są jedną z kosztowniejszych rzeczy, jakie noszę, bo praktycznie w ciągu dnia ich nie zdejmuję. Kupuję jedną lub dwie pary na rok i chodzę w nich na okrągło przez trzy do czterech lat. Zwykle są angielskie lub francuskie. Buty do spodni kosztują 60 dolarów (marka Veneziano) lecz zwykle kupuję buty St. Laurenta – jedną długą, z cholewami, drugą krótką – około 100 dolarów za parę.

Mój codzienny strój zimą to dżinsy, golf, koszula i T-shirt, nakładane warstwowo, plus rybacki wełniany sweter z Fulton Street Fish Market, pasek i wielki szal kupiony na pchlim targu. Jeśli jest naprawdę zimno, dorzucam jeszcze na wierzch kurtkę safari kupioną za 6 dolarów w sklepie z wojskową odzieżą. Do tego zawsze buty, torba z aparatem fotograficznym, kapelusz dżinsowy za 2 dolary ze sklepu z odzieżą używaną i para okularów przeciwsłonecznych.

Latem noszę dżinsy, T-shirty, krótkie buty. Gdy robi się zimno, narzucam dżinsową kurtkę.

Nie kupuję drogich rzeczy, z wyjątkiem butów.

Na wieczór stworzyłam własną wersję smokingu – ośmioletnie spodnie St. Laurenta z gabardyny, doskonale skopiowane przez dom handlowy Alexandra, plus żakiet z czarnego aksamitu kupiony w butiku, kamizelka i tania satynowa bluzka. Noszę to wszystko z sandałami na rzemyki i jaskrawoczerwonymi rajstopami, tak że czerwone palce u stóp odznaczają się na tle czerni.

Pieniądze topię w akcesoriach. Też zawsze noszę te same, i nie żałuję na nie środków. Mam pięcioletnią torbę z La Bagagerie. Złotą biżuterię ukradziono mi dwa razy, więc niewiele mi zostało: pięć pierścionków, zegarek od Cartiera z dewizką, który osiem lat temu w Paryżu kosztował 600 dolarów, bransoleta od Van Cleef and Arpels i kilka złotych naszyjników, z którymi praktycznie się nie rozstaję. Śpię w nich i pływam.

W ubiegłym roku udało mi się schudnąć ze 124 do 118 funtów. (…) Moją tajemnicą jest śniadanie: szklanka soku pomarańczowego, cztery filiżanki bardzo mocnego espresso, toast. Lunch jem dwa do trzech razy w tygodniu, starając się, żeby był japoński. Na kolację jem wszystko, ale w oszczędnych porcjach. W ten sposób nigdy nie stosuję diety.

Chodzę na ćwiczenia dwa razy w tygodniu – na to wydaję najwięcej pieniędzy, podobnie jak na zabiegi na włosy. Każdego ranka, od 1962 r. wykonuję w domu zestaw  dziesięciominutowych ćwiczeń Canadian Air Force. Oszczędzam na taksówkach, poruszając się wszędzie rowerem lub piechotą, przez cały rok grywam też w tenisa i jeżdżę na nartach. Chciałabym być jedną z wielkich piękności, ale by wykorzystać najlepiej własne atuty, staram się błyszczeć tym, co wewnętrzne: zdrowiem. Uważam, że nasze nastawienie psychiczne w dużej mierze zależy od fizycznej kondycji.”

I jak wam się to podoba? Czy dziś dałoby się jeszcze utrzymać taki reżim i czy ma to sens?


Tagged: cheap chic, francuski styl, garderoba minimalistki, jakość, milinaire, minimalistka, minimalizm, mniej znaczy więcej, ruch slow, slow fashion, slow life, ubrania, zakupy, świadoma konsumpcja

Nowa chłopczyca, nowoczesna dama

$
0
0

O książce „The New Garconne. How to be a Modern Gentlewoman” przeczytałam kilka miesięcy temu na tym blogu. Zapowiedź brzmiała obiecująco, ale zanim książka trafiła do pewnej niemieckiej księgarni, a stamtąd w moje ręce (w Polsce pojawiła się z jeszcze większym poślizgiem) minął ponad miesiąc. Nie żałuję, że tyle czekałam, chociaż mogło być lepiej. Autorce (jest nią blogerka i dziennikarka pisząca o modzie, Navaz Batliwalla) przyświecał najwyraźniej pomysł stworzenia czegoś w rodzaju współczesnej wersji wspominanej tutaj kilkakrotnie „French Chic” Susan Sommers. Być może dlatego podświadomie spodziewałam się sporego formatu i nieco większej objętości, i stąd zaskoczenie, kiedy na kontuarze zobaczyłam pozycję rozmiarów przeciętnego zeszytu, liczącą około 150 stron (z czego kilka ostatnich to obowiązkowa sekcja reklamowa, czyli polecane adresy i podziękowania).

fullsizerender-4

I właśnie ta sekcja reklamowa to drugi poza mikrą objętością powód, dla którego mogłoby być lepiej. Owszem, zajmuje niewiele miejsca w porównaniu z takim „Paryskim szykiem” Ines de Fressange, ale czy naprawdę nie można dziś napisać książki o modzie bez reklamowych wstawek? Niby nic, ale od razu zaczynam się zastanawiać, czy dobór bohaterek był powodowany głównie faktem, że są inspirującymi kobietami, które mogą się podzielić swoimi odkryciami i spostrzeżeniami dotyczącymi stylu, czy też chęcią wypromowania konkretnych miejsc lub marek. Czemu to razi? Bo jeśli dominuje to drugie kryterium, pieniądz zawsze zwycięży i może się okazać, że damy się nabrać na prezentację rzekomej ikony stylu, kóra zapłaciła odpowiednio za obecność na łamach, zamiast czytać zwierzenia kogoś, kto naprawdę ma sporo do powiedzenia i z tego powodu wydał się autorce interesującą rozmówczynią.

W przypadku „The New Garconne” chcę wierzyć, że jednak mamy do czynienia z pierwszym wariantem. Bo galeria bohaterek jest ciekawa i niesztampowa, choć mocno „londynocentryczna” i skupiająca postacie praktycznie nieznane dotąd w Polsce (niestety), począwszy od projektantki Belli Freud, poprzez szefową sekcji modowej magazynu Monocle, Daphne Hezard, po Sophie Hersan, współzałożycielkę Vestiaire Collective – platformy oferującej wysokogatunkowe ubrania i dodatki z drugiej ręki.

fullsizerender-5

fullsizerender-6

Książka dzieli się na trzy części. Pierwsza to krótkie wprowadzenie traktujące o dziedzictwie, czyli tym, skąd wziął się styl określany przez autorkę jako „nowa chłopczyca”, opisujący jego składowe i pierwsze ambasadorki z Coco Chanel i Katherine Hepburn na czele. Druga, najobszerniejsza, obejmuje kilkanaście wywiadów z kobietami, które można uznać za dzisiejsze przedstawicielki różnych odmian owego stylu – pokazują mieszkania i szafy, odpowiadają, jak w ich przypadku wyglądało rozpoznanie swoich potrzeb, co im się podoba, co cenią, czym się zajmują, jak odpoczywają. Bo choć punktem wyjścia do rozmów jest moda, horyzont bohaterek nie ogranicza się do drzwi szafy w garderobie – to mądre, twórcze indywidualności, które mają wiele do powiedzenia w różnych dziedzinach i wypracowały określony gust estetyczny, który determinuje ich wybory we wszystkich dziedzinach życia. Lektura tych rozmów przydałaby się wielu polskim celebrytkom – może odkryłyby, że bardziej niż pozowanie na „ściankach” o rzeczywistym statusie czlowieka aspirującego do bycia znanym i podziwianym świadczy dobór lektur i umiejętność rozmowy o nich?

fullsizerender-8

Część ostatnia składa się z przeglądu bazowych elementów garderoby: jest nieśmiertelna biała koszula, mała czarna, trencz i inne jej elementy, z praktycznymi poradami, gdzie można znaleźć dobre przykłady relacji jakości do ceny w wersji ogólnodostępnej i z wyższej półki (w sumie to już preludium do części reklamowej, ale wybaczam, bo uwagi trafne).

fullsizerender-9

Kobiety, które poznajemy w książce, miały to szczęście, że ominęły ich lata niedoborów i siermiężnej PRL-owskiej estetyki dominującej w sklepach. Większość z nich wychowała się w tzw. dobrych, choć nie zawsze zamożnych domach. Każda jest inna, ale wszystkie mają coś, co określa się jako klasę. Wszystkie też są już na tyle dojrzałe, że mogą przekazywać innym mądrości wynikające z realnych doświadczeń, a nie wyobrażeń. Wszystkie mówią o tym, że należy dbać o siebie, wsłuchiwać się we własne potrzeby, przedkładać jakość nad ilość, interesować się kulturą wysoką, bo kształtuje nasze gusta i ma przełożenie na codzienne wybory, nie wstydzić się własnej odmienności, tylko upatrywać w niej siłę – co wpisuje się we wzorzec „slow life” czy też „dobrego życia”.

Reasumując: jeśli ktoś myślałby o prezencie świątecznym dla osoby interesującej się modą, na pewno będzie to rozsądnie zainwestowane siedemnaście funtów, czyli około dziewięćdziesięciu złotych polskich.


Tagged: francuski styl, garderoba minimalistki, jakość, książka, minimalizm, mniej znaczy więcej, Navaz Batliwalla, proste życie, slow fashion, the new garconne, trend francuski, ubrania, świadoma konsumpcja

Szafa od zera

$
0
0

A gdyby tak nagle cała dotychczasowa zawartość mojej szafy zniknęła w tajemniczych okolicznościach i byłabym zmuszona skompletować garderobę od zera? Z konieczności, także finansowej, trzeba byłoby ograniczyć się do najpotrzebniejszych kilku elementów, możliwych do zestawiania ze sobą w różnych kombinacjach i przede wszystkim odpowiadającym wymogom aury w najbliższych miesiącach – czyli najpierw skompletować podstawową garderobę zimową, jako że dziś drugi dzień astronomicznej zimy.

Przyjrzałam się najczęściej wykorzystywanym i najbardziej potrzebnym w tych warunkach elementom i oto, co bym wybrała:

– Płaszcz zimowy. W polskich realiach klimatycznych (jakkolwiek klimat ponoć się ociepla) nie warto oszczędzać na tym elemencie garderoby. W końcu nosimy go przez kilka miesięcy, powinien więc zapewniać nam maksymalny komfort (rzekłabym wręcz, że o tej porze roku jest wręcz niezbędny do przeżycia; chyba że zamierzamy nie ruszać się z domu). Jako odzienie wierzchnie też najbardziej rzuca się w oczy, wpływając na pierwsze wrażenie o właścicielce.  Każdy ma inne preferencje odnośnie fasonu, więc trudno cokolwiek sugerować. W moim przypadku idealny płaszcz zimowy ma szlafrokowy krój, jest długi do połowy łydki, przewiązywany paskiem i zapinany na guziki lub zatrzaski (niby to szczegół, ale dla mnie świadczy o dbałości o jakość, poza tym w zapinanym zawsze jest cieplej). Skład, który wpłynąłby na decyzję o zakupie po przestudiowaniu metki, to minimum 80 procent wełny, pozostałe 20 procent może przypadać na poliamid. Sytuacja idealna to 100 proc. wełny (czasem można znaleźć takie płaszcze w COS i &Other Stories) albo wełna z dodatkiem kaszmiru, ale to dziś rzadkość i wysoka półka cenowa (np. Deni Cler – piszę na podstawie opinii innych, sama nie mam żadnej rzeczy tej marki), dla wielu nieosiągalna. Warto też zwrócić uwagę na materiał, z jakiego wykonana jest podszewka (płaszcze zimowe bez podszewki odpadają w tej konkurencji na starcie, przykro mi, Zaro). Wiskoza lub bawełna są jak najbardziej w porządku, w przeciwieństwie do poliestru, który lubi się elektryzować i nieładnie układać  (gdy zewnętrzna część płaszcza wykonana jest ze 100-proc. wełny, a poszewka z poliestru od razu patrzę na producenta podejrzliwie – chciał oszczędzić na tym, czego nie widać?) Kolor: ze względów praktycznych wybrałabym granat, który jest też bardzo elegancki, ale ze względu na zimową szarzyznę polskich ulic najlepiej byłoby mieć w garderobie dwa płaszcze, ten drugi jasnobeżowy albo w kolorze wielbłądzim (świadomie nie używam rozpowszechnionego określenia: kamelowy), by trochę rozjaśnić sobie życie w tych trudnych miesiącach. Niestety, poza ofertą z drugiej ręki praktycznie nie można już spotkać w sklepach ocieplanych, watowanych płaszczy; ich rolę najprawdopodobniej przejęły puchówki – przynajmniej mnie się nie udało takowego nigdy dojrzeć, może ktoś z Was ma inne doświadczenia? Puchówka jest oczywiście idealnym rozwiązaniem na wysokie mrozy, ale płaszcz wydaje się bardziej uniwersalny i przede wszystkim elegancki. Nawet przy minus 20 od biedy można ubrać się pod spód na cebulkę i jakoś przetrwać.

Niestety, chcąc kupić płaszcz dobrej jakości, trzeba się na to przygotować – to wydatek rzędu 800-1200 zł. Nieźle uszyte płaszcze z dobrych gatunkowo tkanin mają &Other Stories, Filippa K, COS, Marc O`Polo, czyli sprawdzona i opisywana już tutaj brygada. Polecam też polską markę Elementy, szyjącą w kraju, stosującą zasady kapitału społecznego (bardziej dla płaszczy przejściowych, nie na super mroźną zimę). Przy mniejszym budżecie dobrą i ekologiczną opcją jest przeszukanie sklepów z odzieżą używaną, także tych internetowych, lub portali w rodzaju Etsy, gdzie można trafić na naprawdę porządnie uszyte, ciepłe płaszcze, w dodatku za połowę ceny nowych.

– Buty. Drugi element garderoby, na którym zdecydowanie nie warto oszczędzać. Dobre buty dodają garderobie sznytu, nawet jeśli jej reszta to zestaw skompletowany podczas łowów w sieciówkach i sklepach z odzieżą używaną. Skórzane (niestety nie jest to opcja dla wszystkich; zdaję sobie sprawę, że w przypadku wegetarianki może zakrawać to na hipokryzję lub niekonsekwencję, ale nie założyłabym buta ze sztucznych tworzyw – ze względu na komfort i higienę). Jeśli o porządnie wykonane buty się dba, regularnie oddając je do szewca, a po sezonie czyszcząc, pastując i wypychając gazetami, by nie straciły formy, mają szansę służyć nam nawet i dekadę. Szyta, nie klejona i drewniana podeszwa to oczko wyżej na skali jakości.  Zwracam też uwagę, gdzie zostały wykonane – najlepiej w Polsce, ale  Portugalia, Włochy, Francja sugerują wyższą klasę niż Chiny. Mój ulubiony typ butów to botki do kostki albo sztyblety, które można nosić również wiosną i jesienią; ale na okres śnieżny i mroźny dobrze jest też mieć jedną parę kozaków. Odnośnie obuwia polecam te same sklepy co poprzednio, niezłej jakości sztyblety ma też w ofercie polska firma 7Mil. Moje botki z A.P.C., kupione pięć lat temu na wyprzedaży, po jednej na razie wizycie u szewca (wymiana fleków), trzymają się świetnie.

Ceny: botki ok. 500-600 zł, kozaki – 800-1000 zł, sztyblety 300-500 zł

– Akcesoria: rękawiczki, czapka, szal.

Akrylowi, królującemu w sieciówkach, mówimy zdecydowane nie. Elektryzuje, gryzie, nie grzeje. Szalik ze 100 proc. wełny albo wełny z domieszką kaszmiru to wydatek rzędu 200-300 zł, więc w tym przypadku też warto czekać na wyprzedaże. Bywają oczywiście wyjątki – mam czapkę kupioną dwa lata temu w H&M za bodaj 50 zł z jakiejś dziwnej mieszanki: 63 proc. – akryl, 25 proc. – wełna, reszta – poliester (!!!) i nie dość, że nie elektryzuje, to jeszcze całkiem skutecznie grzeje.

– Spodnie typu cygaretki z wełny. Pod spód zakładamy podkolanówki i już jest cieplej. Takie spodnie można wykorzystywać zarówno na oficjalne okazje (np. w zestawieniu z marynarką), jak i na co dzień, fason mają wyszczuplający, sprawiają eleganckie wrażenie. Kolory – co komu pasuje, ja pewnie zdecydowałabym się na najbardziej uniwersalny granat albo szarość, fajne i ożywiające resztę garderoby kolory to też bordo albo ciemna zieleń.

fullsizerender

Na zdjęciu podawane jako przykłady: płaszcz Filippa K (2 lata), botki A.P.C. (4 lata), skórzana kurtka Massimo Dutti (2 lata), sweter A.P.C. (4 lata), dżinsy COS (3 lata), szal &Other Stories (2 miesiące)

– Dżinsy. Jeśli są wykonane z grubego dżinsu, to grzeją nie gorzej niż wełna, poza tym od razu zyskujemy całoroczny element garderoby. Fason to już kwestia bardzo indywidualna – ja wolę takie z wyższym stanem, albo typu „slim fit”, albo o prostym kroju – te pierwsze mam z COS, te drugie z Marc O`Polo. Dżinsy z tzw. surowego dżinsu też są idealnym wyborem na zimę, bo w sezonie wiosenno-letnim zmieniają się, niestety, w grzejącą zbroję, o czym przekonałam się na przykładzie moich z A.P.C. Kolory – czarny, ciemnogranatowy, klasyczny błękit, szary.

– Długi wełniany sweter. Najlepiej zapinany. Taki, pod który można ubierać koszule i bawełniane podkoszulki z długim rękawem używane też w porze letnio-wiosenno-jesiennej i nie przegrzewać się we wnętrzach (niestety w Polsce istnieje tendencja do nastawiania temperatury na maksimum, nie tylko w wagonach PKP). Tradycyjnie już polecam wyprzedaże w COS i Marc O`Polo – wełniane swetrzyska są tam naprawdę dobrej jakości, ze stuprocentowej wełny.

– Kurtka skórzana albo wełniana marynarka. Na bardziej oficjalne okazje. W przypadku marynarki może to być komplet ze spodniami, którego każdy element można zestawiać z innymi składnikami garderoby. Kurtka dodaje reszcie stroju elementu luzu, a skóra dodatkowo grzeje (będąc całoroczną rowerzystką wiem, że w naprawdę zimne dni nic nie sprawdza się tak dobrze jak zestaw: sweter/skórzana kurtka/płaszcz). Mityczna skórzana kurtka to oczywiście ramoneska, ale nie każdemu pasuje ten fason, poszerzający ramiona i górną część tułowia. Własną kurtkę życia upolowałam parę lat temu na wyprzedaży w Massimo Dutti (zasadniczo nie polecam tego sklepu; mam wrażenie, że jakość często nie ustępuje Zarze z tej samej grupy kapitałowej, natomiast ceny są dwu- albo i trzykrotnie wyższe, bo marka pozuje na luksusową; swoje doświadczenia z nabytym tam rzekomo skórzanym paskiem opisywałam jakiś czas temu tutaj na blogu, jednak zdarzają się wyjątki – kurtki ze skóry i marynarki, niekiedy też buty).

Marynarka: 400-500 zł, kurtka skórzana 800-1000 zł.

fullsizerender-1

Wspominane w tekście: płaszcz Elementy (1 tydzień), sukienka COS (1 rok), koszula Marc O`Polo (3 lata), sweter COS (1 rok), botki Balagan (1 tydzień).

– Sukienka z wełny. Najbardziej kobiecy element tego zestawu, wbrew pozorom też bardzo uniwersalny – wystarczy pokombinować z dodatkami (ozdobny kołnierzyk, naszyjnik, pasek, rajstopy) i można sprawiać wrażenie, że codziennie ma się na sobie inną sukienkę🙂  300-400 zł.

– Kaszmirowy sweter z dekoltem typu V albo okrągłym. Opowieści o tym elemencie tzw. bazowej francuskiej garderoby nie są mitem. Klasyczne swetry we wszystkich kolorach świata szyje francuska firma Eric Bompard,którą już kiedyś tu polecałam, ceniona nie tylko na swoim rodzimym rynku; wysyłają do Polski i mają całkiem ciekawe przeceny, warto zapisać się na newsletter, odkładać pieniądze i czekać na sygnał, bo to kaszmir naprawdę wysokogatunkowy (przyznaję, że mam niejakie wątpliwości odnośnie atrakcyjnych cenowo kaszmirowych swetrów w sieciówkach typu Uniqlo).

– Koszula. Niekoniecznie biała. Jako elegancki podkład pod sweter. I też mamy od razu zalążek garderoby wiosenno-letniej. 200-300 zł.

P.S. 1. Żadna z marek wymienionych w tym wpisie nie dołożyła grosza do jego powstania, wręcz przeciwnie, to autorka zapłaciła za zakup niektórych z wytwarzanych przez nie rzeczy😉

I jeszcze P.S. 2. odnośnie poprzedniego wpisu. Pisząc o braku spójności, świadomie nie wskazywałam konkretnych przykładów, tylko ogólne kierunki, które mnie zaskakują i jakoś zgrzytają – nie biorę więc odpowiedzialności za rozmaite czytelnicze skojarzenia, nie było też moją intencją piętnowanie konkretnych blogerów. Nie wymieniałam żadnych nazw, bo nikomu nie zamierzam narzucać swojej wizji świata ani dzielić autorów blogów orbitujących wokół tematyki minimalizmu na minimalistów prawdziwych bądź udawanych. Cenię nade wszystko uczciwość przekazu, ale choć wielu z nich czasem nie spełnia tego wymogu, nadal ich czytuję, bo mają coś ciekawego do przekazania. Nie muszę przecież zgadzać się z każdym cudzym słowem – a wręcz przeciwnie, uważam, że zasada krytycznego myślenia to podstawa przy czytaniu i korzystaniu ze wszelakich mediów. Sama mam ten komfort, że – przynajmniej na razie, bo jak wiadomo „nigdy nie mów nigdy” – prowadzę tego bloga dla przyjemności, więc mogę pisać, co chcę, a nie czego się ode mnie oczekuje; zarabiam gdzie indziej. Dlatego też świadomie piszę go jako minimalplan, a nie pod nazwiskiem. Nigdy też nie definiowałam się jako minimalistka – przyglądam się minimalizmowi z sympatią, ale trochę z boku. Taką już mam konstrukcję, że wolę pozostawać człowiekiem niezrzeszonym, również w odniesieniu do kilku innych sfer. Bliska mi jest również filozofia esencjalizmu czy też prostego życia, w miarę możliwości staram się stosować ją na co dzień, ale  rozumiem ją pod kątem bardziej filozoficznym niż sprowadzającym się do deklaracji, ileż to sztuk odzieży wypełnia czyjąś szafę.

Wszystkiego dobrego przedświątecznie!


Tagged: esencjalizm, francuski styl, French Style, garderoba minimalistki, garderoba zimowa, jakość, minimalizm, mniej znaczy więcej, trend francuski, zakupy, świadoma konsumpcja

Potrzeba samoogarnięcia

$
0
0

-Jestem pod wrażeniem rozmowy założycielek strony Element Żeński (świetny pomysł z tą stroną!) z Haliną Bogdańską, opublikowanej w świątecznych „Wysokich Obcasach„.

Halina Bogdańska ma 95 lat, w co trudno uwierzyć, patrząc na zdjęcia i czytając, co mówi. Wygląda może na 70, a radości życia mogłyby pozazdrościć jej dwudziestolatki. Rozmowa jest ważna, bo rzadko w polskiej prasie spotyka się wywiady z kobietami w wieku 50 i więcej lat – z wyjątkiem znanych postaci, choć szczególnie warto słuchać, co takie osoby mają do powiedzenia z perspektywy swoich życiowych doświadczeń. Wszystkie się starzejemy i dobrze korzystać z mądrości tych, które już przeszły tę drogę. Nie każda ma szczęście, by zdążyć porozmawiać w taki sposób z własną babcią. Rzadko też widujemy – nie tylko w mediach – panie w wieku Haliny Bogdańskiej (również tyczy się to 60- czy 70-latek), które przypominałyby babkę z książki „Dzikie łabędzie. Trzy córy Chin” Jung Chang (tę, która zawsze dbała o włosy, czesząc je w misterny kok, a wychodząc z domu, nigdy nie zapominała o pudrze i pomadce). To smutne, ale mam wrażenie, że wiele kobiet w wieku naszych babć i mam po ukończeniu pewnego wieku (dla każdej zapewne jest to inny) symbolicznie kończy się życie, a wraz z nim dbałość o własną kobiecość. Przestają zwracać uwagę na to, co ubierają, czeszą się byle jak, z przyzwyczajenia, zmieniając w istoty pozbawione płci, przyodziane w szarobure worki z byle jakich materiałów,  w smutnych kolorach, przypadkowo ze sobą pozestawianych. Mniej wychodzą do ludzi, skupiają głównie na chorobach własnych oraz bliskich, a nader wszystko – nieustannym narzekaniu. Od razu nasuwają się tutaj porównania z krajami zachodniej Europy, gdzie znacznie częściej na ulicach spotyka się ich rówieśniczki, po których widać na pierwszy rzut oka, że reprezentują odmienne podejście. Przeciw jego zestawianiu z polską średnią przemawia zwykle kontrargument finansowy: 60-letnie Francuzki czy Hiszpanki mają wyższą emeryturę i związane z tym większe możliwości; łatwiej cieszyć się życiem, gdy stać cię na regularne wizyty u kosmetyczki, a przynajmniej raz do roku wyjazd w dowolne miejsce, by odkrywać świat. Ta różnica na niekorzyść (choć trzeba też zauważyć, że polskie seniorki i tak biją aktywnością na głowę panów w swoim wieku – wystarczy przekonać się, jak kształtują się proporcje między płciami na wykładach Uniwersytetu Trzeciego Wieku), może wynikać też z faktu dorastania i młodości w PRL-u, kiedy – paradoksalnie, wbrew hasłom o równouprawnieniu  – mit matki Polki, pracującej zawodowo i zajmującej się domem, dbającej o wszystkich naokoło, tylko nie o siebie, kwitł w najlepsze. Do tego dochodził mit poświęcającej się rodzinie kobiety, lansowany przez polski katolicyzm.

fullsizerender-2

Nie chciałabym się wymądrzać, że czasem nie potrzeba wielkiego budżetu, by nadal dbać regularnie o swoje zdrowie fizyczne, wygląd i powiązaną z tym psychiczną kondycję. Nie wiem, jak to jest żyć za 800 zł emerytury, nie wiem też, jak to jest cierpieć na coraz więcej dolegliwości związanych z wiekiem, więc rady dotyczące samodzielnych ćwiczeń w domu, pozwalających utrzymać formę i ładną postawę, częstego spotykania się z ludźmi, także sporo młodszymi, pozostawania na bieżąco z kulturą, zwłaszcza poprzez czytanie książek i odwiedzanie kina, a także stosowania podstawowych zabiegów higieniczno-kosmetycznych, które można wykonać samemu albo z pomocą kogoś bliskiego – mogą wydać się śmieszne osobom, które wiedzą z autopsji, jak to jest, gdy ma się 60 i więcej lat. Wiem natomiast, że chciałabym – jeśli dożyję takiego wieku – cieszyć się podobnym nastawieniem jak rozmówczyni Elementu Żeńskiego i że wypracowywane obecnie przyzwyczajenia będą mieć na to wydatny wpływ.

W tym kontekście wśród wielu mądrych rzeczy, które mówi Halina Bogdańska, uderza szczególnie jeden fragment: „Chodzę po domu w biżuterii i w takim ubraniu, w którym nie wstydzę się pokazać ludziom. Kiedyś spontanicznie przyszła do mnie znajoma i speszona, stojąc jeszcze w drzwiach, pyta, czy dokądś wychodzę. A ja jej na to: „Nie, właśnie piorę. Skąd takie wrażenie?” „Bo tak się odstrzeliłaś – naszyjnik, bransoletka, kolczyki – jakbyś gdzieś się wybierała”. A ja zawsze tak wyglądam bez względu na to, czy ktoś ma przyjść czy nie. Robię to dla siebie, lubię być zadbana”.

Zauważyłam, że – niezależnie od wieku – największy problem zawsze sprawiają nam ubrania „po domu”. O ile do wyjścia poza dom szykujemy się starannie, po powrocie zwykle nakładamy co bądź, kierując się przede wszystkim zasadą, żeby było nam wygodnie. Stąd nadreprezentacja dresów, wyciągniętych podkoszulek, steranych życiem szlafroków – jednym słowem rzeczy, w których za żadne skarby nie pokazalibyśmy się znajomym z pracy czy sąsiadom. Sama też nie byłam wolna od tego przyzwyczajenia. Jakiś czas temu to się zmieniło. Zaczęłam traktować ubranie „po domu” nie jako gorszą wersję tych wyjściowych, ale jako podlegającą tym samym prawom jedną z kategorii garderoby. Nie kompletuję jej z rzeczy niechcianych, bo tych się zwyczajnie pozbywam. Myślę podobnie jak Halina Bogdańska:

„Robię to dla siebie”. A w drugiej kolejności – dla tych, których w domu spotykam.

Jak wygląda to u Was? Bardzo jestem ciekawa.


Tagged: element żeński, francuski styl, garderoba minimalistki, halina bogdańska, media, minimalizm, polski styl, proste przyjemności, proste życie, seniorki, styl, styl po sześćdziesiątce, ubrania, wywiad, zakupy

Minimalizm to nie bajka

$
0
0

Pytanie: „co daje minimalizm?” bardzo często przewija się w Internecie. Sam światopogląd określany tym mianem przeobraził się w ciągu ostatnich kilku lat z niszowej filozofii w modny styl życia, więc każdy aspirujący do miana minimalisty pragnie wiedzieć zawczasu, jakie korzyści zyska z ewentualnej konwersji. Bo przecież muszą to być same plusy – wystarczy wdrożyć kolejne kroki z listy „10 sposobów na to, aby zostać minimalistą….” i już za rogiem czeka świetlana przyszłość, dokona się magiczna Przemiana.

Pozwolę sobie trochę zburzyć ten optymizm. Mój punkt widzenia można oczywiście zakwestionować, bo od początku istnienia bloga nie definiowałam się jako minimalistka, lecz ktoś, kto przygląda się temu zjawisku  – przygląda niemal od samego początku, z sympatią, zaciekawieniem, zgadza się z wieloma spostrzeżeniami, a przy okazji niektóre z nich stara się przełożyć na własne podwórko, własny „minimal plan”. Nie lubię etykietek, obce są mi też ekstrema, uważam je za niezdrowe. Obsesyjne liczenie posiadanych rzeczy, by nie wyjść poza jakąś z góry ograniczoną ich liczbę, narzucanie sobie ograniczeń w rodzaju roku bez zakupów albo monochromatycznej palety kolorów w najbliższym otoczeniu – też nie dla mnie. Szanuję, podziwiam, ale wolę stopniową ewolucję. Bo taka też – pod wpływem wspomnianych lektur, rozmów ze zwolennikami minimalizmu i prostego życia, a także własnych przemyśleń – dokonała się przez te lata i we mnie. Stąd zakładam, że znam już całkiem nieźle temat z autopsji.

A zatem: opowieści o tym, jak to wystarczy przystać do grona minimalistów i błyskawicznie wszystko się układa, można włożyć między bajki. Są warte tyle, co slogany różnych podejrzanych guru oferujących natychmiastową receptę na wszystkie schorzenia ducha i ciała. Jeśli rzeczywiście zaintryguje cię ten sposób myślenia i zaczniesz powoli stosować wynikające zeń wnioski do własnej codzienności, nawet na najbardziej powierzchownym i podstawowym poziomie, jak rezygnacja z nadmiernej konsumpcji i pozbycie się części nagromadzonych przedmiotów – przygotuj się, że raczej na pewno będzie bolało. Będzie momentami trudno. Nie jak w kolorowych reklamach.

Możesz oczywiście zatrzymać się na wyrzuceniu części rzeczy z szafy, uporządkowaniu mieszkania i skompletowaniu niezawodnej garderoby. Ale jeśli działasz tak z wewnętrznej potrzeby, a nie tylko ze względu na modę, szybko zauważysz u siebie niepokojące objawy.

W miarę jak redukujesz stan posiadania, dociera do ciebie, co było zbędne, a co jest najcenniejsze – najpierw w odniesieniu do rzeczy. Zaczynasz zastanawiać się nad swoim stylem – co ci się podoba i zawsze podobało, a co wręcz przeciwnie, dlaczego tak jest. Krok po kroku rezygnujesz z wielu rzeczy, które kupowałaś i nosiłaś, albo tylko kupowałaś, bo widziałaś je u innych. Zaczynasz czerpać inspiracje z wewnątrz, rozpoznawać, w czym dobrze się czujesz.

Jednocześnie zaczynasz też zastanawiać się nad innymi kwestiami, nad swoim całym życiem. Coraz częściej zatrzymujesz się i myślisz. Nie chowasz się za nieustannymi aktywnościami, jak praca do upadłego, przesiadywanie godzinami w Internecie czy kupowanie na poprawę humoru. Czyścisz głowę z nadmiaru bodźców i myśli, żeby dojść do tego, co najważniejsze. W końcu stajesz przed sobą w całkowitej szczerości. Odpadają różne warstwy, które po drodze nazbierałaś. Od ludzi, którzy ci imponowali, których chciałaś naśladować, którzy zafascynowali cię przez chwilę, i inne, które trafiły ci się przypadkiem. Przestajesz być posklejana z różnych kawałków. Zewnętrznie przekłada się to na różne sfery. Niektórzy wracają do naturalnego koloru włosów, przestają chować się za maską z mocnego makijażu i krzykliwych strojów, odkrywają naturalne kosmetyki, zaczynają dbać o to, co jedzą, unikać toksyn.

Coraz częściej zadajesz sobie pytanie, co jest dla ciebie najważniejsze. Co chciałabyś, aby po tobie zostało, jak chcesz być zapamiętana, co zawsze chciałaś najbardziej robić. Z jakimi ludźmi spędzić resztę czasu, jaki ci jeszcze pozostał. Dociera do ciebie, że nie jest nieograniczony ani twoje zasoby – fizyczne i intelektualne – też kiedyś się wyczerpią, więc warto wykorzystać je najlepiej. Gdy już znajdujesz odpowiedzi na powyższe pytania, odcinasz najmniej istotne również w sferze niematerialnej. Rezygnujesz z części znajomości, niektóre same się rozwiązują. Zaczynasz słuchać reakcji swojego organizmu – na ludzi, miejsca, sytuacje, do których nie przystajesz. Stajesz się bardziej świadomą, pewną siebie osobą – niektórych to odstrasza, inni już cię nie rozumieją. W ich miejsce przybywa innych, którzy też zadali sobie pewne pytania i zyskali wgląd.

I chyba najważniejsze: nadal wiele rzeczy budzi lęk, ale nie kierujesz się już lękiem.

3742bac652387ea811317553194365b3

Źródło: Pinterest

Tym sposobem pierwszy, podjęty dawno temu krok – banalna z pozoru decyzja o oczyszczeniu szafy – może doprowadzić do naprawdę poważnych zmian. Może to być wielomiesięczna podróż przed siebie, bez planu. Może zmiana pracy. Może rezygnacja z dotychczasowej na rzecz czegoś, co zawsze chciało się robić, ale lęk i opinie innych paraliżowały, by temu się  w pełni poświęcić. Może zmiana w związku, nowy związek albo wybór samotności. Oczywiście zainteresowanie filozofią minimalizmu, esencjalizmu, prostego życia, slow – jak zwał, tak zwał – nie jest jedynym prowadzącym na tę drogę czynnikiem. Podobnie działa praktyka jogi, medytacja, odkrycie ulubionego sportu i systematyczne go uprawianie, czy też znalezienie czasu na regularny wysiłek fizyczny. Jeśli angażuje się w nie na minimalistycznej ścieżce, wyjątkowo dobrze z nią współgrają. Dzieją się dziwne rzeczy: ktoś wraca po zajęcie, o którym zapomniał od czasów liceum, ktoś rezygnuje z mediów społecznościowych, ktoś zapisuje się do lokalnego stowarzyszenia, żeby wspierać swoich sąsiadów, jeszcze ktoś – decyduje na macierzyństwo kosztem nowych zawodowych wyzwań, ktoś inny – wręcz przeciwnie, wreszcie decyduje się poprosić o podwyżkę albo awans. Po drodze napotyka się na wiele raf, bo zmiana boli jak uwalnianie się z ciasnego pancerza. Ktoś się obrazi, ktoś inny wyśmieje, z kimś popadnie się w konflikt.

Nie zawsze odbywa się to radykalnie. W moim przypadku proces był stopniowy. Na przykład w sferze zawodowej najpierw świadomie zamknęłam jeden etap, wiedząc, że nie chcę się nim zajmować – ale bez desperackich ruchów w rodzaju rzucania dotychczasowej pracy na etacie; pracowałam nadal, jednocześnie, będąc już po przedefiniowaniu swojego życia – sięgnięcia w głąb i przypomnienia sobie, co zawsze chciałam robić – szłam małymi krokami w tym kierunku.

Potem, nie rezygnując z tej wybranej, najważniejszej drogi, podjęłam na parę lat inne, nowe, też interesujące wyzwanie, mniej angażujące czasowo niż poprzednia praca. Najpierw na cały etat, potem na pół etatu, by kilka miesięcy temu przekonać się ostatecznie, że nie nadaję się już do hierarchii, biurokracji, różnego rodzaju struktur. Że najważniejsza jest dla mnie wolność i niezależność. Że chcąc osiągnąć coś w obszarze, który uznałam za priorytetowy, muszę poświęcić mu więcej czasu i uwagi. Trzeba było się puścić; inaczej wciąż przebierałabym nogami, tkwiąc w tym samym miejscu. Tak zaczyna się nowe. Trzymajcie kciuki.


Tagged: garderoba minimalistki, jakość, minimalistka, minimalizm, mniej znaczy więcej, proste przyjemności, proste życie, ruch slow, slow fashion, slow life, świadoma konsumpcja
Viewing all 19 articles
Browse latest View live